Wiadomości

„Trzeba mieć dużo życzliwości do osób, z którymi się rozmawia”

Z okazji setnej rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości publikowaliśmy sylwetki stulatków. Dziś osoba wyjątkowa – siostra Regina, która przeżyła 100 lat i którą zapytaliśmy o to, co w życiu jest ważne.

"Trzeba mieć dużo życzliwości do osób, z którymi się rozmawia"

Naszą rozmowę zaczyna sama. Nie czeka na pytanie. – Przede wszystkim żyjemy, i to jest najważniejsze – mówi poważnie, choć za chwilę okaże się, że wcale nie jest poważna i ma ogromny dystans do siebie i świata. Śmieje się i żartuje co chwila. Ma w sobie mnóstwo energii i dziecięcej spontaniczności. Tuż przed moim wyjściem od niej, ze Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek, zatrzyma mnie i każe czekać. Wróci z kieszeniami wypchanymi orzechami i paczką żurawin. – Lubisz? – zapyta mnie. – Lubię, przytaknę. – To dobrze, bo to zdrowe, jedz codziennie – ucieszy się, wciskając mi podarunki do rąk.

Pytam ją, na ile lat się czuje. – Nie wiem, nigdy nie liczyłam, teraz dopiero wszyscy każą mi podsumowywać wiek, więc powiedziałam, że jak tak bardzo chcą, to niech siostry ustawią się w rzędzie i odliczą do stu, bo sama, jakbym miała rachować, to na pewno się pomylę – żartuje i przypomina sobie historię sprzed 30 lat, którą zaczyna opowiadać.

– Byłam już po siedemdziesiątce i przysługiwały mi bezpłatne przejazdy. Pamiętam, że byłam taka dumna, że mogę za darmo jeździć komunikacją. Któregoś dnia wsiadłam do tramwaju, zajęłam miejsce i wyjęłam moją „broń”, czyli różaniec. Odmawiałam spokojnie kolejne paciorki, kiedy stanął przy mnie kontroler. A ja nic, modliłam się dalej. I chyba zniecierpliwił się brakiem mojej reakcji, bo spojrzał na mnie mało przyjaźnie i pospieszył mnie, mówiąc: „Czekam na siostrę”. Powiedziałam, że nie mam biletu, bo przysługują mi bezpłatne przejazdy, a on zażądał okazania dowodu osobistego, żeby to potwierdzić. W tramwaju zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Kontroler spojrzał w dokument, po czym odezwał się na cały wagon do innych pasażerów: „Bardzo państwa i siostrę przepraszam, ale siostra nie wygląda na te lata, które ma wpisane w dowodzie”.

"Trzeba mieć dużo życzliwości do osób, z którymi się rozmawia"

Rzeczywiście nie wygląda, ani też nie zachowuje się. Ta drobna, mierząca 150 cm zakonnica ma śmiejące się oczy i pogodną twarz. Rok temu wchodziła na drabinę, żeby sama myć okna i wieszać firanki. A kiedy nie mogła znaleźć drabiny, budowała piramidy, stawiając na stole krzesło, i wdrapywała się na tę konstrukcję, żeby dosięgnąć do żabek przy karniszu. Dwa dni przed oficjalnymi obchodami jej setnych urodzin chciała uczestniczyć w Ekstremalnej Drodze Krzyżowej. Musiałaby nocą pokonać trasę o długości około 40 km. Samotnie albo w towarzystwie, ale w całkowitym milczeniu. – Padał tego dnia śnieg z deszczem, ale mimo to poszłabym – stwierdza siostra Regina. – Tylko nie miałam jak się wymknąć z klasztoru,  bo siostry obstawiły wyjścia. Przestraszyły się, że faktycznie mogę się tam wybrać, a biskup miał być na uroczystościach i dlatego mi zakazały.

Siostra Regina Mizgier urodziła się 18 kwietnia 1918 roku w wagonie kolejowym transportującym ludzi na Syberię. Pociąg jednak zatrzymano i cofnięto do Polski. Nikt z rodziny nie wiedział czemu. Nikogo jednak to nie interesowało, bo wszyscy skupili się na tym, że są wolni. – Mój  krzyk zaraz po urodzeniu usłyszał ksiądz Skorupka, późniejszy kapelan Wojska Polskiego, który zginął w czasie bitwy warszawskiej, i to on nadał mi imię Regina – powtarza własną historię opowiadaną jej wielokrotnie przez rodziców. – Kto był chrzestnym, tego nie wiem. Padło na przypadkowych ludzi z wagonu.

Niedługo po odzyskaniu przez Polskę niepodległości rodzina Mizgierów osiedliła się w Lidzie, niedaleko Wilna, skąd pochodziła matka siostry Reginy. Ojciec, wcielony do armii radzieckiej i przydzielony do pracy jako hydraulik, uciekł przy pierwszej możliwej okazji. – Mama była piękna, a ja się raczej w ojca wdałam i nie jestem taka ładna –  komentuje swój wygląd, ale po chwili poprawia się, puszczając oko. – To znaczy, jak na moje możliwości, nie jestem wcale taka brzydka. Ale nie mówmy o urodzie, pomówmy o tym, co w życiu ważne, o tym chciała pani ze mną porozmawiać. Proszę mnie pytać.

Skąd u siostry ten dystans do siebie?

Chyba jest wrodzony. Cieszę się z tego, bo pomaga mi w bardzo szybkim nawiązywaniu kontaktu. W ogóle nie sprawia mi to trudności, z każdym czuję się swobodnie.

To jak zjednywać sobie ludzi?

Trzeba mieć dużo życzliwości do osób, z którymi się rozmawia, i przyjąć, że inni chcą dobrze. Nie  zakładać, że mamy przed sobą wroga. Bo jeżeli z taką myślą będziemy podchodzić do drugiego człowieka, to natychmiast to wyczuje, kręgosłup mu zesztywnieje i wyprostuje się, a w umyśle zapadnie klamka, której potem możemy nie mieć siły otworzyć. I jest ryzyko, że zupełnie niesłusznie skrzywdzimy drugiego człowieka.

Czyli z góry ufać?

Tak, to pierwsza zasada. A druga to wierzyć w dobre intencje. Nie ma innej rady. A jeżeli się zawiedziemy, to warto mieć odwagę powiedzieć danej osobie, że nas rozczarowała. Choć z drugiej strony czasem trzeba mieć odwagę to przemilczeć. Nieraz, wyjawiając czyjeś opaczne posunięcie, można zrobić jeszcze więcej przykrości, a trudniej jest naprawić krzywdę, niż zaaplikować dobro.

To kiedy lepiej jest milczeć?

Kiedy nie jesteśmy pewni, że to, co chcemy powiedzieć, nie skrzywdzi drugiej osoby. Czasem wystarczy grymas twarzy, mimika, żeby kogoś urazić. Lepiej po prostu wybaczyć.

"Trzeba mieć dużo życzliwości do osób, z którymi się rozmawia"

A są rzeczy, których wybaczyć się nie da?

Wybaczać należy wszystkim, ale trzeba zapamiętać zło, które się wydarzyło, i usiłować je naprawić. A gdy wybaczyć jest trudno, to pomoże modlitwa. Bez niej ani rusz. Mówię Bogu, że z tym lub z tą sobie nie radzę i wtedy Matka Boska wszystko załatwia. Gorzej z tymi niewierzącymi, za nich trzeba się modlić. Ale im bym powiedziała, żeby poszli na spacer do lasu i przeszli się kilka kilometrów marszem. Od razu spokój wraca.

Natura daje ukojenie?

Tak, ale też nie zawsze. Do natury uciekałam zawsze, kiedy potrzebowałam spokoju i odizolowania. Albo kiedy musiałam przemyśleć problemy. Pamiętam, że jako dziecko zaraz po Pierwszej Komunii Świętej zwiałam rodzicom na łąkę w krótkiej białej sukieneczce, bo chciałam porozmawiać i pobyć z Panem Jezusem sam na sam. Rodzice parę godzin mnie szukali. I kiedy pytano mnie po latach, kiedy poczułam powołanie, żeby iść do zakonu, to właśnie wtedy. Jakaś gazeta napisała głupotę, a kolejne to powielały, że niby wstąpiłam do zakonu, bo złożyłam śluby, że jeśli przeżyję wojnę i wyjdę z AK, to zostanę zakonnicą. Bzdura. Od dziecka chciałam być księdzem, ale że nie było takiej możliwości, to znalazłam wyjście i zostałam siostrą zakonną. Wstąpiłam do Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek w 1946 roku, kiedy skończył się koniec świata.

Czyli wojna, o której siostra nie chce mówić.

Mogę tylko powiedzieć, że kiedy przyjechałam odwiedzić matkę w czasie wojny, to wyrzuciła mnie za drzwi, bo już ją ktoś uprzedził, że będą chcieli mnie aresztować. W czasie wojny byłam aresztowana dwa razy, za pracę w konspiracji. Byłam łączniczką, szyfrantką, a z koleżanką prowadziłam tajne nauczanie. Traktowałam to jako mój obowiązek. Miałam stopień porucznika. Reszty nie pamiętam, bo się modliłam, żeby nie pamiętać.

"Trzeba mieć dużo życzliwości do osób, z którymi się rozmawia"

Da się zapomnieć takie zło?

Da się, ale w rameczce, w nawiasie. To znaczy trzeba opowiadać o wojnie tak, żeby dla drugiego człowieka miało to jakąś wartość. Żeby coś w nim poruszyło, żeby dzięki temu mógł coś przemyśleć i wziąć jakąś mądrość dla siebie. Trzeba więc odpowiednio o tym złu mówić. Ta sama zupa podana w kubku i na porcelanowym talerzu smakuje inaczej.

A jest coś takiego, co siostra byłaby gotowa opowiedzieć, co mogłoby poruszyć, skłonić kolejne pokolenia do refleksji?

Wojna to była trudna mozaika. Jak się pojawiło coś dobrego, to zaraz zahaczało się o coś bolesnego. Opowiem jedną historię. Trzeba było otworzyć więzienie w jednej miejscowości. Więziono w nim między innymi akowców. Nie można ich było tam zostawić. Współpracujący z nami lekarze przygotowali samogony ze środkami nasennymi i zanieśli sowietom, którzy pilnowali więzienia. Spito ich i tym sposobem udało się zdobyć klucze i pootwierać cele. Naszych akowców przebrano w mundury, a strażników w samej bieliźnie wywieziono, żeby od razu wykonać wyroki  i część tych ludzi rozstrzelać. Gdyby tego nie zrobiono, zginęliby nasi ludzie. I w tej grupie, która podlegała egzekucji, był jeden człowiek, solidny, który pracował na naszą korzyść, a też został rozstrzelany.

Płacze siostra.

Tak, bo to trudne, nawet po tylu latach. Niesłusznie ktoś się pospieszył. Może było w tym trochę mojej winy, bo nie dojechałam tam? Szkoda. Żal mi było tego człowieka. To była pomyłka, ale pomyłka, która się nie wraca. Mam w sobie zadrę. I dlatego nie wracam do tego. Trzeba to zapomnieć i mieć nadzieję, że spotkam się z tym człowiekiem w niebie.

Co z perspektywy stu lat okazało się w życiu ważne, a czym nie warto było zaprzątać sobie głowy?

Ważne jest to, co nas do Pana Boga zbliża, a reszta jest nic niewarta.

Ale nie wszyscy chcą się zbliżać do Boga, w którego  wierzy siostra. Nie pomijajmy ich.

No ale w coś ci ludzie przecież wierzą. Niech wierzą w to, co jest im bliskie, a ja będę się modlić, żeby udało im się dojść do Pana Boga. A czy się do niego zbliżą, czy nie, to już zależy od Niego. My to mucha. Pana Jezusa trzeba słuchać.

Czyli zawsze godzić się z wolą bożą albo z losem?

Nie, los nam czasem przynosi zło, ale to, co dobre, zawsze pochodzi od Boga. A jak z czymś nam trudno jest się pogodzić, to trzeba znaleźć sobie coś ciekawszego, czym można się zająć. I nie skupiać się na tym, co boli. Zawsze coś boli. Mnie dziś na przykład dokucza kręgosłup i kolano. I tak jest każdego dnia, codziennie coś. Nie ma takiego człowieka, któremu coś by nie doskwierało. Ale jak siedzę i słyszę narzekania innych, to cieszę się, że jednak mam problemy ze słuchem i nie wszystko do mnie dociera.

Śmieje się siostra.

A czemu miałabym się nie śmiać? Płakać nie mam powodu, kiedy żyję.

"Trzeba mieć dużo życzliwości do osób, z którymi się rozmawia"

Z czego warto śmiać się w życiu?

Z tego, że coś się dobrze zrobiło albo komuś pomogło. Nigdy nie można śmiać się z drugiego człowieka. Przenigdy. To jest potwornie bolesne i może sprawić, że w tym drugim człowieku zostanie zadra do końca życia, bo może czuć się lekceważony. Uśmiech z kolei przyda się, kiedy jesteśmy w konflikcie. Czasem niech to będzie nawet śmiech przez łzy albo zaciśnięte zęby. Ale warto się na niego zdobyć, żeby zacząć rozmowę.

Czasem wydaje się, że nie z każdym można się dogadać.

Zawsze trzeba dojść do źródła konfliktu, ale najpierw każda ze stron musi trochę poluzować swój sznureczek. Dobrą metodą i dobrym podejściem jest słuchanie innych, tego, co mówią, czego chcą. Potem przesiać to przez sito własnych doświadczeń oraz wartości i przeanalizować całość.

Brzmi to jak proste równanie, a nawet z najbliższą rodziną czasem trudno się porozumieć.

Każdy musi się trochę w sobie przemeblować, żeby dopasować się do rodziny. Inaczej żadna rodzina nie byłaby rodziną, bo w każdej są jakieś trudności. Ale to, co daje rodzina, a przynajmniej powinna dawać, to wsparcie, zwłaszcza kiedy jest trudno. Poza tym dla mnie rodzina jest źródłem samej dobroci. Choćby dlatego, że daje życie, które jest wartością samą w sobie.

A przyjaciele? Są niezbędni w życiu?

Dobrze ich mieć, ale tylko tych prawdziwych. A jak ich poznać? To chyba prosta sprawa. Wystarczy kilka wpadek i wtedy wiadomo, którego „przyjaciela” można kopnąć wiadomo gdzie. Prawdziwy przyjaciel będzie z nami na dobre i na złe.

A co jest najważniejsze w życiu, bez czego nie da się żyć?

Trzeba mieć spokojne sumienie. I to wystarczy, nic więcej w życiu nie trzeba.

Źródło: gazeta.pl

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Back to top button
Close