Wiadomości

Maria Mirecka-Loryś: Wszystko, co robię w życiu, robię z myślą o Polsce

Maria Mirecka-Loryś „Marta” – Komendantka Główna Narodowego Zjednoczenia Wojskowego Kobiet. Urodzona w 1916 r. działaczka narodowa w czasie studiów na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie wstąpiła do Związku Akademickiego Młodzież Wszechpolska. Po wybuchu wojny zaangażowała się w działalność konspiracyjną. Wiosną 1940 roku została komendantką Narodowej Organizacji Wojskowej Kobiet w powiecie niżańskim, później całego NOWK Okręgu Rzeszowskiego. Po scaleniu NOW z AK, awansowana na stopień kapitana, kierowała Wojskową Służbą Kobiet w rzeszowskim Podokręgu Armii Krajowej. Wiosną 1945 roku została Komendantką Główną Narodowego Zjednoczenia Wojskowego Kobiet. Zagrożona ponownym aresztowaniem przez komunistów, w grudniu 1945 r. opuściła Polskę i przez Włochy wyemigrowała do Anglii. Od lat 70. XX w.zaangażowana jest w pomoc dla Polaków na dawnych Kresach.

Maria Eleonora Loryś: Tyle razy tu przyjeżdżałam, że w końcu wróciłam na stałe, choć gdy uciekałam z Polski w grudniu 1945 roku, sądziłam, że już nigdy tu nie powrócę. Przed II wojną studiowałam prawo na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, które potem wznowiłam na Uniwersytecie Jagiellońskim. 1 sierpnia 1945 r. zostałam aresztowana w Nisku, na mocy amnestii wyszłam na wolność 1 września 1945 r., ale zagrożona ponownym aresztowaniem, w grudniu 1945 roku opuściłam Polskę. Do dziś pamiętam byłego szefa Urzędu Bezpieczeństwa w Nisku, Stanisława Supruniuka, jak był brutalny w trakcie przesłuchań, tamte krzyki dobiegające z pokoju przesłuchań, ciągle mam w głowie. I może to było skrajnie naiwne, ale gdy wyszłam z aresztu, poszłam do niego mówiąc: „Jak można być tak okrutnym, przecież jest Pan zdolny, inteligentny, niemożliwe, by nie dostrzegał Pan tego ogromu zła i lepiej, jakby zdecydowała się na studia dyplomatyczne, bo świetnie by się Pan do tego nadawał”. To cud, że mnie wtedy w tym UB nikt nie zatrzymał. I choć zabrzmi to nieprawdopodobnie, w krótkim czasie od tamtego zdarzenia on spotkał moją siostrę na ulicy w Nisku, której pochwalił się, że myśli o dyplomacji. I rzeczywiście w latach 1953-1954 kształcił się w szkole dyplomacji im. J. Marchlewskiego w Warszawie, a w latach 1958-1961 studiował w Szkole Głównej Służby Zagranicznej w Warszawie, gdzie zdobył tytuł magistra. Przez 32 lata pracował w służbie konsularnej MSZ jako kierownik wydziału konsularnego w ambasadzie w Berlinie (gdzie z jego inicjatywy powstał pomnik I Armii Wojska Polskiego w Sandau), a następnie w Pradze oraz jako konsul w konsulacie generalnym w Sztokholmie. Dzięki mnie zrobił karierę. (śmiech)

Co Panią ciągnęło do Polski po tylu latach spędzonych na emigracji?

Zawsze czułam się Polką i z Polską związana. Już w latach 70. XX wieku przyjechałam do Polski po raz pierwszy, choć był to ryzykowany pomysł dla kogoś, kto na stałe mieszkał w USA. Na każdym kroku byłam obserwowana, ale mnie ciągnęło na Wschód, do Kijowa, gdzie jeździłyśmy z moją siostrą na amerykańskich paszportach. Dla mnie to było oczywiste, tam był mój brat- ksiądz, który mieszkał w strasznych warunkach, ale nigdy nie opuścił tamtych ziem. Legendarny ksiądz kanonika Bronisław Mirecki, uczestnik bitwy pod Zadwórzem w 1920 r., niezłomny kapłan z Podola, dzięki któremu katolicyzm i polskość przetrwały tam do dzisiaj. Brat był w Podwołoczyskach nad Zbruczem, gdzie kościół wysadzili w powietrze, a jemu do zamieszkania dali magazyn po soli przy dworcu kolejowym. Sraszne miejsce, bez okien, wilgoć, a łóżko postawione na cegłach. Wszystko to przetrwał, bo dla niego najważniejsze było być blisko ludzi. Gdy przyjeżdżali na targ w centrum miasta, tam ich chrzcił, dawał im śluby, święcił ziemię na groby, gdy chowano ludzi. Zamiast kielicha miał szklankę i tak odprawiał msze po domach. Zawsze spotykałam się z nim potajemnie w Kijowie.

Nieprawdopodobna jest Pani historia rodzinna.

W domu najważniejsza była wierność Bogu i Polsce. Moja matka Paulina ze Ścisłowskich pochodziła ze szlachty podolskiej, jej ojciec był sybirakiem. Rodzina posiadała majątki ziemskie na ziemi tarnopolskiej i Podolu. Ojciec – Dominik, syn powstańca styczniowego, był urzędnikiem. Mireccy herbu Szeliga byli drobną szlachtą. Ich gniazdem rodowym była przed wiekami wieś Mircze – w okresie staropolskim leżąca w powiecie bełskim – od której w XVI w. wzięli nazwisko. Rodzice pobrali się w 1898 r. i początkowo mieszkali w w Przeworsku, później w Krakowcu k. Jaworowa i Ulanowie n. Sanem. Tutaj na świat przychodziły kolejne dzieci (czterech synów i cztery córki). W 1921 r. na stałe przenieśliśmy się do Racławic k. Niska.

Ta przeszłość tak Panią ciągnęła za Stanów Zjednoczonych do Polski?

Na pewno. W Chicago zajmowałam się Lwowem, starałam się jeździć na Ukrainę 4 razy w roku, a ze Stanów to naprawdę daleka podróż. Mam już 100 lat i większość moich znajomych w Chicago zmarło, a jak tu wróciłam, to też się okazało, że o rówieśników bardzo trudno ( śmiech). Tym bardziej byłam wzruszona, jak na tegoroczne, setne urodziny przybyło do mnie ponad 100 osób, z Niska i Stalowej Woli. Ten powrót, oprócz wymiaru sentymentalnego, miał też swoje praktyczne znaczenie. Dom, w którym obecnie mieszkam, nie jest moim domem rodzinnym – jego już nie ma. On powstał dzięki mojej siostrze, która była tutaj kierowniczką szkoły.

Dlaczego ten Lwów taki ważny?

Przez 32 lata byłam redaktorką „Głosu Polek”, organu Związku Polek w Ameryce i gdy jeździłam do brata na Wschód, to widziałam co się tam dzieje, a w Stanach ta wiedza była uboga. Dlatego jedna z pań, która w Chicago miała program radiowy prosiła, bym raz na tydzień mówiła coś w Wschodzie i gdy zaczęłam przybliżać, jak biednie ludzie żyją na Ukrainie, jak brakuje im podstawowych rzeczy, słuchacze masowo zaczęli się zgłaszać i nieść pomoc dla najbardziej potrzebujących. W związku z tą akcją coraz częściej wyjeżdżałam też na Ukrainę. Pamiętam, jak raz w Poczajowie, gdzie jest słynna Ławra Matki Boskiej, spotkałam polskiego księdza. Odciągnęłam go na bok i chciałam zostawić 100 dolarów, na co on wpadł w przerażenie, bo sądził, że to prowokacja. Sytuacja była komiczna, on uciekał, krzycząc, bym go zostawiła, a ja biegłam za nim próbując przekonać, że naprawdę jestem Polką z Chicago. Dopiero, gdy zaczęłam opowiadać o moim bracie, księdzu Bronisławie Mireckim, przystanął i uwierzył w dobre intencje. Okazało się, że przybył z Polski na parafię pomiędzy Żytomierzem a Winnicą, gdzie nie było nic, zniszczona kaplica z cieknącym dachem i straszliwa bieda. Jakiś czas potem spotkaliśmy się w Stanach i okazało się, że tamte pieniądze pozwoliły mu przetrwać, wystarczyły na poprawienie dachu i nową podłogę. A w kolejnych latach Polacy z Chicago przesłali do jego parafii ponad 100 paczek. To było wspaniałe.

Lwów to też miasto Pani młodości. Tam jako młoda dziewczyna zaczynała Pani studia prawnicze.

Wspaniałe, kolorowe, światowe czasy. Krakowa nijak nie można było porównywać do Lwowa, kosmopolitycznego, bogatego, przed wojną niezwykłego. Na pierwszym roku studiów mieszkałam w prywatnej kwaterze i w przeddzień 6 grudnia pod okna, gdzie z koleżanką miałam pokój, przyszedł chór akademicki śpiewając i grając na całą ulicę. Nauczycielka języka francuskiego, która też wynajmowała tam pokój, nobliwa dama, wyszła wówczas obruszona, mówiąc, że dotychczas ulica Sakramentek we Lwowie była spokojnym, szanowanym adresem, a odkąd my jesteśmy, nastąpił upadek obyczajów. Straszyła, że do gazety nas poda. Byłyśmy przerażone, błagałyśmy o przebaczenie, choć nie za bardzo było wiadomo, za co mamy przepraszać.

Ale ponoć, gdy była Pani jeszcze podlotkiem, mama nieraz mówiła: co z tego dziecka wyrośnie?!

Tak, byłam ruchliwym, niedobrym dzieckiem (śmiech). Najbardziej interesowało mnie towarzystwo wiejskich dzieciaków. Ale wkupienie się do nich też nie było proste, pierwszym warunkiem było zdjęcie majtek, co oczywiście, natychmiast zrobiłam, a potem nie mogłam ich znaleźć i bałam się wracać do domu. Rodzice byli przerażeni, ale nic sobie z tego nie robiłam. Gdy tylko nikt nie widział, gnałam do wsi i doskonale wiedziałam, w której chałupie bajki opowiadają, gdzie kury skubią. W szkole miała doskonałą wiedzę, kto się z kim we wsi się kłóci, a opowiadałam to językiem, jaki słyszałam w chałupach, pełnym przekleństw i gwary. Nauczyciele i księża, niekiedy pokładali się ze śmiechu, ale rodzice, byli wściekli, gdy się o tym dowiedzieli. Z czasem wyrosłam z tych szaleństw, na szczęście.

Wasz dom w Racławicach był otwarty, patriotyczny, rozdyskutowany, pełen gości i młodzieży. W tych niekończących się rozmowach o Polsce, która ledwo co odzyskała niepodległość, jakiej przyszłości chcieliście dla ojczyzny?

Myśmy przede wszystkim chcieli, by rządził naród. I wiele swoich poglądów zrewidowałam dopiero po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych w latach 50. XX wieku. Okazało się, że Józef Piłsudski nie miał poważania wśród polonii amerykańskiej. Wszyscy wiedzieli, że jestem z Młodzieży Wszechpolskiej i gdy mój syn w jednym z przedstawień szkolnych miał być Janem III Sobieskim, to przeczytał wszystko na jego temat. Był wtedy małym chłopcem, ale z płaczem bronił się przed tą postacią, bo gdzieś wyczytał, że jak król Sobieski wsiadał na konia, to ten uginał się pod nim do ziemi. W końcu zamiast Sobieskiego miał być Piłsudskim i wtedy już był kompletnie przerażony, znając mój niechętny stosunek do Naczelnika. Obydwoje stanęliśmy jednak na wysokości zadania i uznaliśmy, że przedstawienie szkolne jest najważniejsze (śmiech). I znów zaczął się wgłębiać w historię Piłsudskiego, aż któregoś dnia wpadł do domu rozemocjonowany krzycząc: „Mamo, jak to możliwe, Piłsudskiego nie było w Warszawie, w czasie gdy toczyła się legendarna bitwa warszawska w sierpniu 1920 roku.” W tamtym czasie miał być u Aleksandry Szczerbińskiej, swojej kochanki i gdy wracał do stolicy miał już tylko słyszeć odgłosy wycofującej się armii sowieckiej. Syn wiedział, że zawsze z dużą rezerwą oceniałam przygotowanie Piłsudskiego do sprawowania władzy, brak wykształcenia i zdania do dziś nie zmieniłam.

To co w II RP było wspaniałe, to patriotyzm i entuzjazm, chęć budowania z niczego. Pozostałości w postaci COP-u widać do dziś, zwłaszcza u nas. W okolicach Niska, Stalowej Woli, Rzeszowa. Ale podział między sanacją a endecją był ogromny. Już wiele lat po II wojnie, wielokrotnie w Stanach Zjednoczonych wśród Polaków słyszałam głosy, by nawet nie wspominać o Józefie Piłsudskim, bo zawsze byli zwolennikami Romana Dmowskiego i Ignacego Paderewskiego.

Wierzyła Pani, że dożyje wolnej Polski?

Modliliśmy się o to. Bardzo.

Jak Polonia amerykańska patrzyła na zmianę ustroju w 1989, na koniec PRL-u, ponowne narodziny wolnej Polski i rząd Tadeusza Mazowieckiego?

Myśmy w to wszystko nie bardzo wierzyli. Może mieliśmy więcej danych, więcej wiedzieliśmy o ludziach. Mazowiecki przyjechał do Stanów Zjednoczonych, był przez nas podejmowany, ale jego przemówienie nam się nie spodobało. Było w nas dużo nieufności. Zresztą i polityka kolejnych rządów nie budziła entuzjazmu. Radosław Sikorski, minister spraw zagranicznych do Chicago i mieszkających tam Polaków nigdy nie przyjechał. A i obecni popełniają błędy, ale może jeszcze za krótko rządzą, aby ich ocenić.

W lutym, tuż po setnych urodzinach prezydent Andrzej Duda wręczył Pani Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi w działalności polonijnej, społecznej i charytatywnej w Polsce i Stanach Zjednoczonych Ameryki, w szczególności na rzecz polskiej mniejszości na Ukrainie. Ucieszyła się Pani?
Zrobili mi niespodziankę. Pojechałam do Warszawy nawet nie wiedząc, że otrzymam odznaczenie. Prezydent dał je nie tylko mnie, ale całej mojej rodzinie. Przez 20 minut, bez kartki wymieniał nasze zasługi. Musiałam i ja coś powiedzieć. Już nie pamiętam, co mówiłam, ale podobno całkiem dobrze wypadłam.

Nigdy nie żałowała Pani, że wróciła do Racławic?

Nie.

Nie rozczarowują Pani Polacy po powrocie?

Rozmaicie bywa. Ale widzę też dużo entuzjazmu. Wiele osób mnie tutaj dobrze zna, wielu pomogłam. Ileż to dziewcząt dzięki mnie dostało się do Stanów i znalazło pracę. Sama nie mogłam ich zapraszać, bo moja córka pracowała w ambasadzie amerykańskiej w Warszawie. Ale prosiłam znajomych. Te zaproszone Polki nikogo w Stanach nie znały. Jeździło się po nie na lotnisko. Angażował się mój mąż, dzieci. Ja zrobiłam prawo jazdy, ale w rodzinie woleli, abym była pasażerem. Przywoziliśmy więc tych ludzi z lotniska, uczyliśmy trochę angielskiego, a potem ruszałam na „interview”, by znaleźć im pracę w jakimś amerykańskim domu. To były trasy i po 25 mil. Jedna Amerykanka zapytała mnie kiedyś: „Pani Loryś, czy pani to robi dla pieniędzy?” A ja to wszystko bezinteresownie. Jednej krewnej pracę znajdowałam co tydzień. Przez 16 miejsc przeszła, z wszystkich ją zwalniano. Były Polki, które musieliśmy uczyć, jak zajmować się amerykańskim domem itp. Chyba ze stu osobom w ten sposób pomogłam. Kiedy coś się działo niepokojącego, ci pracownicy do mnie wracali, prosili o interwencję. Różne były z nimi historie.

Żałuje Pani, że tak się potoczyło życie, że tyle lat musiała Pani spędzić na emigracji?

Nie miałam innego wyjścia. Cudownie uniknęłam aresztowania. W nocy, kiedy przyszło ich po mnie ośmiu, przez przypadek nocowałam u znajomej. W grudniu 1945 roku uciekłam z grupą, która liczyła 25 osób przez Pragę do Niemiec. Najpierw do Meppen, a później trafiliśmy do miejscowości nazwanej Maczkowo od I Dywizji Pancernej Maczka. Tam przebywali Polacy. Wielu byłych więźniów obozów. Stamtąd pojechałam do Włoch, gdzie pracowałam w radiu. Zwiedziałam trochę ten piękny kraj. Ale po sześciu miesiącach oświadczyłam wszystkim, że chcę wracać do Polski. Nie dawało mi spokoju, że tak cudowne spędzam czas, a tam w kraju moi przyjaciele próbują jeszcze walczyć. W wywiadzie II Korpusu, gdzie zdawałam sprawozdania, przekonywali, żeby tego nie robić. Ostrzegali przed aresztowaniem. Uparłam się. Przydzielili mnie do oficera, który właśnie wyjeżdżał. Zatrzymali nas na granicy włosko-austriackiej, a kiedy w końcu dotarliśmy do Innsbrucka, oficer powiedział mi, że jesteśmy spaleni i dalej nie jedziemy. Wróciłam do Włoch. Po latach spotkałam go w Kanadzie i przyznał się, że kłamał wtedy. „Pani tyle wiedziała, że na pierwszym rogu, by Panią aresztowali. Przeszła Pani przez cztery więzienia – Nisko, Rzeszów, Warszawę, Kraków – mnóstwo agentów panią znało”, tłumaczył. Miał rację. Wtedy, w tych Włoszech poprosiłam byłego więźnia obozu w Oświęcimiu, który wracał do kraju, o przekazanie pieniędzy mojej rodzinie. Pod pierwszym adresem, pod który go wysłałam, został aresztowany. Zaraz go wprawdzie wypuścili, ale miał do mnie potem żal, że go tak naraziłam.

Dlaczego opuściła Pani Europę i wybrała Stany Zjednoczone?

Z Włoch przeprowadziliśmy się do Londynu. Najpierw przebywaliśmy w obozie. Byłam już wtedy mężatką. Mój mąż studiował, a ja pracowałam. Anglicy naszych nienawidzili. W londyńskim pociągu byłam świadkiem smutnej sceny. Wsiadł pan o kulach z towarzyszem i rozmawiali po polsku. Cały autobus, wszyscy jadący w nim Anglicy nagle zaczęli im dogadywać: „Co wy tu robicie, dlaczego nie jedziecie do swojego kraju”. Awanturę taką urządzili.

Tak nas tam niechętnie widzieli? Dlaczego?

Tam nie było wtedy co jeść. Ale ten zaatakowany pan z autobusu odpowiedział, że jest polskim lotnikiem, walczył o ich stolicę, został strącony i ranny. „Dziś wysyłacie mnie do Polski, żebym w więzieniu skończył?”, pytał. Ale nikt go nie przeprosił.

Co Pani robiła w Anglii?

Znów pracowałam w radiu. Jak wspomniałam, w Anglii po wojnie były trudności z żywnością. Sprzedawano ją na kartki. Bywało jak w konspiracji. Raz z koleżanką dowiedziałyśmy się o pewnym nielegalnym targu w Liverpoolu. Zebrałyśmy zamówienia z całej naszej kamienicy. Nakupiłyśmy pełne torby i szłyśmy z duszą na ramieniu, bo gdyby nas złapała policja, różnie mogłoby być. Więcej tak nie ryzykowałam.

To było jak kolejna misja. Znów ktoś prosił, a Pani zgodziła się podjąć ryzyko. Skąd w Pani ta chęć pomocy?

Widocznie zostało mi to z dzieciństwa. Tego uczyła mnie mama. Bawiłam się w Racławicach z chłopskimi dziećmi i wiedziałam, gdzie jest bieda. Gdy wracałam do domu i opowiadałam, że czyjś ojciec leży chory i nie ma co jeść, mama szykowała rosół z makaronem i ryż z mięsem, sosem, jarzynami, kompotem. I nigdy nie podawała tego przez służącą, ale kazała zanieść mnie lub szła sama z młodszą siostrą. Chciała nas nauczyć wrażliwości. Przez całe życie starałam się ludziom pomagać. Tym Polakom, co szukali zajęcia w Stanach, zawsze znajdowałam dobrą pracę. A! Właśnie przypomniała mi się taka historyjka . Dzwoni siostra z Nowego Jorku i prosi, by znaleźć pracę jednemu inżynierowi z Polski. Znalazłam dla niego posadę u pewnej milionerki, która szukała szofera. Przyjechał do nas. Właśnie jedliśmy śniadanie. I rozmawiamy. Syn pyta, jakimi samochodami jeździł w Polsce. A on na to, że szwagier czasem mu dawał malucha do prowadzenia. Jak to powiedział, syn mnie ciągnie do drugiego pokoju, za głowę się łapie i zdenerwowany mówi: „Mamo, przecież to ma być duży lincoln. Ona mieszka na prowincji i raz w tygodniu jedzie na brydża do Chicago. On tym lincolnem przez cale miasto ma przejechać. Przecież on ją zabije na pierwszym rogu.” Ale się nie poddałam. Wzięłam inżyniera na spotkanie z tą kobietą, a potem zorganizowałam naukę jazdy u innych Polaków. Uczyli go przez tydzień. I potem zadzwonił, że zawiózł ją szczęśliwie. Polak potrafi.

Co Pani dzieci robią teraz w Stanach?

Syn jest już na emeryturze. Urodził się w Londynie i od dziecka zakochany był w wojsku. I skończył amerykańską szkołę wojskową. Ma stopień majora. Równocześnie studiował. Ożenił się z Polką urodzoną w Stanach. Zajmowała się pisaniem programów nauczania dla szkół. Kiedy zwolniła się posada dyrektora Muzeum Polskiego w Chicago, syn mimo protestów żony, rzucił lepiej płatną pracę, żeby tam się zatrudnić. Kochał to zajęcie, zostawał do północy, żeby porządkować dokumenty. Teraz jest na emeryturze, ale nadal tam spędza parę dni w tygodniu. Troszczy się o archiwa. Córka, jak wspomniałam, pracowała w amerykańskiej ambasadzie. Teraz jest w Stanach Zjednoczonych. Jej mąż, to również Polak. Mają dwóch synów. Obaj artyści – jeden muzyk, drugi rzeźbiarz.

Pani dzieci kontynuowały tradycję służby Polsce.

Kiedy córka skończyła 18 lat, miała do wyboru bal amarantowy na zakończenie koledżu albo wyjazd do Polski. I wolała jechać do Polski. Pierwszy raz tu była jako jedenastolatka. Syn też. Oboje bardzo dobrze mówią po polsku. W domu mówiliśmy wyłącznie w ojczystym języku. Ja wciąż mówiłam i czytałam po polsku, ponieważ byłam redaktorką „Głosu Polek” i współpracowała z innymi tytułami.

Patrząc z perspektywy lat, co Pani zdaniem jest w życiu najważniejsze?

Dla mnie to była miłość ojczyzny. Naprawdę. Za tą Polską się tęskniło, dla niej wszystko się robiło. Wszystko z myślą o Polsce. Wiem, nie wszyscy tak to czują. Jak nastał stan wojenny tutaj, zaczęło do Stanów przyjeżdżać różne towarzystwo – strasznie pili, spali na chodnikach, okropnie popsuli opinię Polonii. Nie wszyscy, oczywiście. Ale prawda jest też taka, że inteligencja, która przyjeżdżała w tym czasie, czym prędzej chciała się zamerykanizować. Od razu wyprowadzali się w amerykańskie dzielnice. My, powojenni emigranci, bardzo chcieliśmy polskość zachować. Ta późniejsza emigracja już taka nie była. Dziś w Stanach nie ma już takich polskich dzielnic, jak kiedyś. Już nie chodzi się do kościoła na Jackowo. Kiedyś na Kongresie panowała wspaniała atmosfera. Dziś słyszę, że ostatnio o mało się nie pobili. Dawniej to było nie do pomyślenia. Kongres Polonii Amerykańskiej miał wielkie zasługi dla kraju. Powstał w Chicago, kiedy rząd emigracyjny został rozwiązany. Założycielem był mecenas Ignacy Karol Rozmarek ze Związku Narodowego Polskiego, ludzie ze Zjednoczenia Polskiego Rzymsko-Katolickiego i ze Związku Polek w Ameryce. Kiedy dowiedzieli się o wybuchu powstania warszawskiego i o tym, że Niemcy AK-owców rozstrzeliwują jak bandytów, pojechali do Waszyngtonu i na Roosvelcie wymogli, żeby Stany Zjednoczone uznały żołnierzy walczących w Warszawie za wojska alianckie i aby tak samo zrobiła Wielka Brytania. Tak się stało, od tego momentu powstańców chroniła Konwencja Genewska i dzięki temu po kapitulacji Niemcy powstańców nie rozstrzelali, ale potraktowali jak żołnierzy, zabierając ich do obozów jenieckich. Ale potem jak dowódcy AK organizowali bankiet w Stanach z okazji przyjazdu generała Bora-Komorowskiego, to Rozmarków dali na końcu.

Jak przeżyć 100 lat?

Sama nie wiem. Ja się tego nie spodziewałam.

Źródło: biznesistyl.pl

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Back to top button
Close