Wiadomości

Adamowicz: Trzeba być niespełna rozumu, żeby takie rzeczy opowiadać!

– Pół roku temu zadzwonił do mnie znajomy ksiądz z Gdańska mówiąc, że właśnie przebywa u znajomych na Podkarpaciu i wywiązała się dyskusja, czy Adamowicz żyje. Mówię: „Jezus Maria, czyś ty zwariował?!”. Okazało się, że oni nie do końca wierzą, że Adamowicz nie żyje. To tak jak z Janem Kulczykiem, też się o tym mówi w pewnych środowiskach. On zadzwonił, żebym to ja im potwierdził, że Adamowicz został zamordowany, gdyż byłem przy tym, jak umierał. Cisnęły mi się na usta straszne słowa, ale uspokoiłem się, poprosiłem, by dał mi słuchawkę i powiedziałem: „Drodzy państwo nazywam się tak i tak”, i z detalami zacząłem opowiadać o respiratorach, maszynerii, o tym co było na OIOM-ie, zapytałem, czy może jeszcze mam coś opowiedzieć… – mówi Faktowi Piotr Adamowicz, dziennikarz, poseł, brat zamordowanego dwa lata temu Pawła Adamowicza.

Adamowicz: Trzeba być niespełna rozumu, żeby takie rzeczy opowiadać!

Dziś publikujemy drugą część długiej rozmowy z Piotrem Adamowiczem (59 l.), bratem zabitego dwa lata temu Pawła Adamowicza (†53 l.), prezydenta Gdańska. Podczas długiego spotkania w Gdańsku Piotr Adamowicz opowiada nam m.in.

– że wciąż analizuje różne wątki z ostatnich dni i godzin życia brata, by zrozumieć, czy mógł przeczuwać, że ktoś przypuści na niego śmiertelny atak,

– że zastanawia się nad tajemniczym zachowaniem Pawła Adamowicza w kościele w gdańskim Jelitkowie w dniu tragedii, rano, na kilka godzin przed zamachem

– skąd biorą się teorie rozpowszechniane na temat jego brata w internecie,

– jak wyglądały najbardziej wstrząsające godziny życia jego i jego rodziny, gdy 14 stycznia 2019 r. czekali na każdy strzępek informacji od walczących o życie Pawła Adamowicza lekarzy,

– jak wyglądało jego pożegnanie z bratem.

Z Piotrem Adamowiczem rozmawia Maja Fenrych, szefowa oddziału gdańskiego Faktu

Fakt: Czy pana brat zostawił testament?

Materialny?

Tak.

Materialny, tak.

Kiedy?

Dużo wcześniej.

Przez długi czas otrzymywał pogróżki. Czy to z tego powodu go sporządził? Nie mówił panu nigdy: „Słuchaj, gdyby mi się coś stało, to zrób to i to”.

Nie. Nigdy takiej rozmowy nie było. Paweł był osobą pogodną, życzliwie nastawioną do ludzi, szanował odmienne poglądy. Tego typu zamachy były obce w życiu publicznym w Polsce. Coś zupełnie nieprawdopodobnego napisał do mnie znajomy, który od wielu lat mieszka w Stanach Zjednoczonych (to jeszcze emigrant polityczny z czasów stanu wojennego). Napisał, że to, co się stało u nas, w USA byłoby nie do pomyślenia. Gdyby taka osoba weszła na scenę i zaczęła wymachiwać nożem, to od razu zostałaby zastrzelona.

Pamięta pan ostatnie spotkanie z bratem?

Było krótkie… Wrócił ze USA, gdzie przebywała Magda (żona Pawła Adamowicza–red.) i dziewczynki. Samolot ogromnie się spóźnił. To była sobota. Miał przylecieć wczesnym popołudniem i po dotarciu do Gdańska przyjechać do mnie. Śledziłem nawet przelot jego samolotu. Zorientowałem się, że już nie złapie samolotu z Warszawy do Gdańska. Bóg wie, ile siedział na Okęciu. W końcu dotarł późnym wieczorem. Wysłał SMS-a, że jest spóźniony i może wpadnie kiedy indziej. W niedzielę nie miał czasu. Kupił mi w tych Stanach pieprz, o który go bardzo prosiłem, bo w Polsce trudno znaleźć dobre przyprawy. Miał przyjść, potem znów coś mu wypadło. Pamiętam, że któregoś dnia nagle zadzwonił, że ma pół godziny przerwy i podjedzie z tymi przyprawami i czymś tam jeszcze. Mieliśmy pogadać, ale okazało się, że jest w niedoczasie, więc to nie było pół godziny tylko 5 minut. To było w środku tygodnia, a potem stało się, to co się stało…

Jaka to była rozmowa?

Zwykła rozmowa. Szybkie: Co słychać, jak się czujesz… Zdawkowa. Wspomniał tylko, że w tych Stanach wreszcie odpoczął. To był jego pierwszy od lat tak długi urlop. Aż chyba 10 dni.

A czy potem wydarzyło się jeszcze coś, co dziś nie daje panu spokoju, nad czym pan rozmyśla?

Kilka tygodni po śmierci Pawła skontaktowała się ze mną osoba, która opowiedziała mi o pewnym dziwnym, symbolicznym zdarzeniu. Było to w niedzielę, rano 13 stycznia (wieczorem Pawła zaatakowano). Paweł był w kościele. Ta osoba go tam widziała. I było tam coś dziwnego, zastanawiającego. Skończyła się msza i on zamiast wyjść z tego kościoła, poszedł przed krzyż. Stał przez kilka minut i wpatrywał się w ten krzyż… To było coś nienaturalnego. Msza się skończyła, to może jeszcze chwilę się modlisz i wychodzisz z kościoła. On miał jeszcze sporo zajęć. Spieszył się. Miał zjeść śniadanie. Msza się skończyła. Po co poszedł przed ten krzyż, po co tam stał tych kilka minut? Prawie wszyscy wyszli, a on tam stał i tak się patrzył. Co ja mogę na to powiedzieć? Mogę tylko zadawać pytania, czy się dodatkowo modlił? Dlaczego? Czy coś przeczuwał, coś nad nim wisiało, nad czymś trudnym się zastanawiał? Tego typu pytania można mnożyć. On nie postępował tak jak zazwyczaj postępował, to było coś wyjątkowego i ta osoba zwróciła na to uwagę to nie była minuta, czy 30 sekund, to było dobrych kilka minut.

Czy czuje pan żal, że czegoś nie zdążyliście sobie powiedzieć z bratem? Że za mało rozmawialiście?

Uciekam od zastanawiania się nad tym… Nie chcę tego rozdrapywać. Teraz trzeba się skupić na tym, żeby – na ile okaże się to możliwe – wyjaśnić sprawę jego śmierci. Jeśli w Polsce to się nie stanie, to mam już zaplanowane kolejne kroki. Między innymi będziemy pisać do Strasburga (chodzi o Europejski Trybunał Spraw Człowieka w Strasburgu, we Francji) w sprawie przewlekłości postępowania. To mówię wprost, a dwóch innych kroków, nie chcę na razie zdradzać.

Jak jako rodzina reagujecie na pojawiające się nie tak rzadko w internecie teorie typu: „Adamowicz żyje”?

Pół roku temu zadzwonił do mnie znajomy ksiądz z Gdańska mówiąc, że właśnie przebywa u znajomych na Podkarpaciu i wywiązała się dyskusja, czy Adamowicz żyje. Mówię: „Jezus Maria, czyś ty zwariował?!”. Okazało się, że oni nie do końca wierzą, że Adamowicz nie żyje. To tak jak z Janem Kulczykiem (przedsiębiorca zmarł w lipcu 2015 r., po zabiegu medycznym–red.). Też się o tym mówi w pewnych środowiskach. On zadzwonił, żebym to ja im potwierdził, że Adamowicz został zamordowany, gdyż byłem przy tym, jak umierał. Cisnęły mi się na usta straszne słowa, ale uspokoiłem się, poprosiłem, by dał mi słuchawkę i powiedziałem: „Drodzy państwo nazywam się tak i tak”, i z detalami zacząłem opowiadać o respiratorach, maszynerii, o tym co było na OIOM-ie, zapytałem, czy może jeszcze mam coś opowiedzieć… I dodałem, że jak nie wierzą, to wyślę akt zgonu i kserokopię wyniku sekcji zwłok…

Coś odpowiedzieli?

Przeprosili mnie, że oni tak to odebrali, ale podkreślili, że niektóre media o tym mówią i w Internecie pisze się, że on żyje. Chciałem odpowiedzieć: „Tak żyje, razem z Kulczykiem na wyspie Hula Gula…”. Ja wiem, że ta teoria, że Paweł żyje dalej krąży. W pewnym momencie już bardzo zaczęło mnie to męczyć, to celowo ktoś rozpowiada, hejterzy piszą w Internecie, bo przecież trzeba być niespełna rozumu, żeby takie rzeczy opowiadać. No ale są też opłacane stajnie hejterów. W pewnym momencie zacząłem wyjaśniać, że te Kanary i Madera, na których niby miałby Paweł przebywać to nie, gdyż to Unia Europejska i każdego można namierzyć. Dlatego raczej Galapagos, Jamajka, Aruba.

Czytałam jeszcze, co innego: że żyje, bo przecież trumna była za krótka…

Tego akurat nie słyszałem. Dziękuję, że mi pani to powiedziała.

To boli przecież…

Oczywiście. To jest bardzo bolesne. Staram się sprowadzić te wredne legendy do absurdu, żeby wykazać idiotyzm rozumowania. Mówię, nie żadna Madera czy Kanary, bo to łatwo skontrolować, ale właśnie Bermudy. I Kulczyk też tam żyje, w wielkiej wilii z dwoma basenami.

Łapie się pan czasem na tym, że to co się stało, jest tak niewiarygodne, że nie chce się wierzyć, że brata nie ma?

Coś w tym jest. Wiem, że to koniec, że go nie ma. Koniec. Kropka. Ale jednocześnie ciągle jest w podświadomości. Spędziłem z nim ponad 50 lat świadomego życia. Do tej pory w komórce mam numer jego telefonu.

Czasem aż chce się zadzwonić…

Oczywiście. Mój syn ma na imię Paweł. Nazywa się Paweł Adamowicz…

Myli się pan czasem, wybierając numer w telefonie?

Zdarza mi się pomylić.

I co wtedy?

No, nic. Dociera do mnie, że źle wybrałem. Paweł-brat jest z wielkich liter skrótem napisany, syn jest też Paweł, ale z małych liter. Szukając numeru do syna zdarza mi się, że naciskam numer brata. Na szczęście w porę to do mnie dociera, więc jak dzwonię to szybko wyłączam i nie słyszę, że numer jest wyłączony. Nie zdarzyło mi się jeszcze usłyszeć w telefonie tego strasznego komunikatu: Nie ma takiego numeru.

Jak pan sobie radzi?

Teraz jest trochę lepiej, niż było jeszcze rok temu. Przez kilkanaście miesięcy prześladowały mnie sygnały karetek. Bardzo źle na nie reagowałem. Wyjaśnię: Dostałem wiadomość o zaatakowaniu Pawła. Karetka z Pawłem. Strzępy informacji. Dlatego ruszyliśmy z żoną do miejsca, gdzie był finał WOŚP. Wisząc na telefonie dowiedziałem się, że karetka wiezie Pawła do szpitala. My staliśmy na czerwonym świetle, a kartka na sygnale jechała w kierunku oddziału ratunkowego Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego. Zmieniło się światło i pojechaliśmy za nią. Przez to do niedawna tak alergicznie do reagowałem na sygnały karetek. Obecnie ta alergia jest trochę mniejsza. To jest jeszcze nie do końca zamknięta emocjonalnie karta. Zastanawiam się, czy nie popełniłem jednak małego błędu…

Jakiego?

Niedługo po śmierci Pawła pojawiły się różne propozycje demonstrowania.

Pamiętam, że pan wtedy stanowczo odmówił? Nie chciał pan tego.

Nie, bo miałem w pamięci to, co się działo po katastrofie smoleńskiej. Te miesięcznice, w jaki sposób instrumentalnie politycy wykorzystali nieszczęście smoleńskie. Nie chciałem tego, ale teraz myślę, że popełniłem błąd. Jednak należało może, nie w takiej samej formie, ale demonstrować publicznie, pokazywać, przypominać. Rok temu klub Koalicji Obywatelskiej zgłosił wniosek do marszałek Sejmu o poszerzenie programu obrad Sejmu o informacje pana Ziobry o tym, co się dzieje w śledztwie. Ten wniosek został odesłany do zamrażarki, potem wybuchła pandemia i sprawa ucichła. Kiedy trochę ustabilizowała się sytuacja, temat wrócił. Lecz uznałem, że skoro mamy do czynienia z COVID-em to przede wszystkim należy walczyć z pandemią. Marszałek Witek wprowadziła pod obrady sprawozdanie w sprawie śledztwa dotyczącego morderstwa Pawła jako tzw. punkt sporny. Czyli cały Sejm musiał zdecydować, czy będzie ten wniosek rozpatrywany i minister Ziobro będzie musiał składać sprawozdanie, czy też wniosek przepadnie. Uznałem, że skoro najważniejszą rzeczą w kraju jest walka z COVID-em, należy wycofać ten wniosek.

To był błąd?

Po decyzji o przedłużaniu śledztwa uważam, że tak. Uważam, że należałoby tego wniosku nie wycofywać. Pewnie i tak PiS, by go odrzucił i wtedy byłoby jednoznaczne wskazanie, że partii rządzącej nie zależy na próbie poznania prawdy. Wykazałem się naiwnością polityczną. Okazuje się, że polityka jest bezwzględna. Człowiek uczy się całe życie, a i tak umiera głupi…

A jak radzą sobie pana rodzice i szerzej: rodzina?

Po tych dwóch latach rodzina się jakoś pozbierała. I to jest najistotniejsze, najważniejsze ze względu na mocno zaawansowany wiek rodziców. Teraz nie ma Pawła. To na mnie głównie spoczywa opieka nad rodzicami. Magda pomaga, ale wychowuje córki, mieszka gdzie indziej, ma też swoich rodziców. W tym co robię, planuję, muszę brać pod uwagę to, że jeszcze są rodzice. Oni starają się być bardzo samodzielni do końca. Pytając, co im kupić słyszę zawsze, że nic nie potrzeba, a potem dowiaduję się, że mama kilometr targała z hali targowej kilogramy kartofli i wróciła zmęczona. Muszę brać odpowiedzialność, nie tylko za siebie i moją rodzinę, ale też za rodziców. Są osobami głęboko wierzącymi, religijnymi. Matka przeżyła zamordowanie Pawła bardzo, nie chcę wchodzić w szczegóły, ale wydaje mi się, że już jest, na tyle na ile może być dobrze. Mama ma 87 lat, ojciec 93. Dość często chodzą piechotą do Bazyliki Mariackiej. Po to, by pójść odwiedzić a nie robić z tego celebrację czy widowisko, dlatego starają się to robić w ciągu dnia. Idą pomodlić się, popatrzeć, pomyśleć.

Czy pana ta tragedia zmieniła?

Zmieniła. Jestem bardzo jednoznaczny.

W stosunku do czego?

Do życia. Do siebie. W tym sensie, że bardziej uwzględniam własną ocenę i własne przekonania w podejmowaniu decyzji niż zastanawiam się, czy to jest dobre, wskazane.

Często pan chodzi do Bazyliki Mariackiej, gdzie pochowany jest brat?

Nie.

To jest cały czas ciężkie?

Tak.

Czas leczy rany?

Według powiedzenia, na pewno zabliźnia. Wskazuje to choćby przykład tego sygnału karetek. Jeszcze latem dostawałem drgawek, gdy je słyszałem. Miałem automatyczne skojarzenie z zamachem na Pawła. Teraz wpierw kojarzę, że coś się stało, a dopiero za chwilę przychodzi wspomnienie karetki z 13 stycznia 2019 roku. Dopiero po pewnym czasie zorientowałem się, że moja żona, gdy jeździliśmy do jakichś znajomych czy jej rodziny, u której dawno nie byliśmy, uprzedzała i prosiła, by nie składano mi kondolencji i nie mówiono o tym, co się stało. Bardzo jej za to dziękuję.

Pamięta pan dobrze te długie godziny 14 stycznia 2019 r., gdy lekarze walczyli o życie pana brata w szpitalu?

Przez cały dzień, do tej godziny 14.03 intuicyjnie czułem, że on umrze. Początkowo nie miałem pełnej wiedzy co do obrażeń, ale teraz jak analizuję moje zachowanie, działanie to dochodzę do takiego wniosku. W szczególności utwierdziła mnie w tym jedna rzecz. Kiedy po tej niemal 5-godzinnej operacji przyszedł do nas zespół lekarzy, którzy mówili różne rzeczy i objaśniali zadałem pytanie o charakter obrażeń. Jeden z lekarzy powiedział wtedy, że tego typu obrażenia zadane nożem spotyka się w czasie działań wojennych albo w podręcznikach. On to mówił z pełnym przekonaniem. To było mocne potwierdzenie, że jest bardzo źle. Pewną nadzieję, wzbudzała odpowiedź na pytania o rokowania, ale to była złudna nadzieja. Mianowicie lekarz powiedział, że jeśli przeżyje do rana to będzie cud i należy się o ten cud modlić. To było ostatnie stwierdzenie, które budziło pewną nadzieję, ale podświadomie wisiały te słowa wcześniejsze, o tych obrażeniach. Potem dochodziły do mnie informacje, wtedy kompletnie nie wiedziałem co to znaczy, mówiono o przetoczeniu 40 jednostek krwi, a to jest 20 litrów, tymczasem zdrowy, dorosły człowiek ma w sobie od 4 do 6 litrów.

Rodzice byli wtedy w domu…

Tak. Opiekowała się nimi córka, później moja żona. Wspierał też ich wtedy ks. Ireneusz Bradtke, proboszcz Bazyliki, którego poprosiłem o pomoc.

Pamięta pan moment pożegnania?

Tak, wszystko pamiętam. 14 stycznia tuż po godzinie 8. postanowiłem porozmawiać z ordynatorem OIOM-u. Mnie te mrugające wskaźniki, ten bardzo nieprzyjemny widok nic nie mówiły. Przyjął mnie, a chwilę po tym zebrało się konsylium. Było wielu lekarzy, także minister zdrowia. Byłem przygotowany na to, że będzie koniec, ale zawsze jest jakaś nadzieja. Sens tej rozmowy był taki, że to raczej jest już koniec. Więc zapytałem, czy można coś jeszcze sprawdzić, bo zrobić to co można to oni zrobili, ale być może można coś jeszcze sprawdzić, czy jednak coś zaskoczy, zacznie działać. Wyjaśnili, że sytuacja jest bardzo zła, ale jest jeszcze pewna metoda, która nie uratuje, ale pokaże, czy w ogóle można mówić o jakiś szansach. Poprosiłem, by to zrobili.

A oni?

Oni mi mówili, że to nie działa, to nie funkcjonuje i tak dalej, że w zasadzie to on prawie nie żyje. Więc wtedy poprosiłem, żeby jeszcze to sprawdzili. Wówczas padło pytanie, czy wyrażę zgodę na odłączenie… Powiedziałem, o nie nie, tego proszę ode mnie nie wymagać, żebym ja wydał zgodę na odłączenie mojego brata. Jak ma umrzeć, niech umrze naturalnie. Później, po jakiejś godzinie dostałem informację, że niestety ta metoda wykazała, że nie ma szans.

Wtedy zapadła decyzja, że musicie się pożegnać…

Tak, poprosiłem by przywieźć rodziców. Następnie zadzwoniłem do córki, by przyjechała z mężem. Uprzedziłem też teściów. Przyjechali moi rodzice. Weszliśmy do tej sali, on tak leżał, wszystkie monitory mrugały. Matka dotknęła czoła, ojciec dotknął czoła, ja nie chciałem tego przeciągać, bo to przecież był OIOM, leżały tam inne osoby w stanie krytycznym, on co prawda leżał z boku tej długiej sali, zaraz przy wejściu, ale to jednak zakłóca. To trwało 2-3 minuty. Potem wyszliśmy do takiego pokoiku, rodzice usiedli. Starałem się w sposób możliwie delikatny uzmysłowić im, że to już jest tak naprawdę koniec. Nie mówiłem, że mają przyjechać się pożegnać, lecz zobaczyć go, starałem się być delikatny, ale jednak w sposób sugestywny wyjaśnić, że to jest de facto koniec. Tak im to mówię, a na to lekarz, który z nami był przerwał stanął przed nami i powiedział: „Panie Piotrze, pan powinien powiedzieć rodzicom, że syn już nie żyje”.

Straszne…

Nic przyjemnego. Ja wiem, że nie żyje, ale nie przyjmowałem tego do końca do wiadomości.

Rodzice to słyszeli?

Tak i w tym momencie ojciec stwierdził, że skoro tak jest to on chce jeszcze raz go zobaczyć. Więc znów poszliśmy tam na OIOM…

Widok brata w takim stanie jest ciągle przed oczami?

Ciągle. Każdy człowiek, który widział osoby po ciężkich operacjach, podłączone do aparatury podtrzymującej życie czy też osoby zaszyte po sekcjach zwłok wie. jaki to jest za widok…

Czy Pawła Adamowicza godnie upamiętniono?

W moim przekonaniu tak. Tuż po tym nieszczęściu pojawiły się różne pomysły upamiętnienia, między innymi budowy pomnika. Poprosiłem, by nie wychodzono z takimi pomysłami.

Sądził pan, że coś się zmieni w Polsce po tej tragedii?

Nie. Nie łudźmy się. Większość Polaków zna współobywateli jak własną kieszeń. Trzy dni po morderstwie zadzwonił do mnie dziennikarz z Pragi. Odbyliśmy długa rozmowę. Zadał mi pytanie odwołujące się do tego, co się stało w Polsce po śmierci Jana Pawła II. Powiedziałem wprost, że nie wierzę w jakąkolwiek generalną przemianę. Był bardzo zdziwiony stwierdzając, że jestem pesymistą. Odpowiadając powołałem się na przykład kibiców Cracoviii i Wisły Kraków, którzy po śmierci polskiego papieża wymieniali się szalikami i wspólnie modlili na stadionie. Nie minął jakiś czas i zaczęli rozmawiać ze sobą przy pomocy maczet i noży. Taka jest prawda. Po prostu jestem realistą.

Czyli jako społeczeństwo nie wyciągnęliśmy wniosków?

Niektórzy kompletnie nic nie zrozumieli z tego, co się stało. Ten rodzaj nagonki i prymitywnego hejtu bardzo szybko się przesunął na prezydent Dulkiewicz. Systematycznie dostaje pogróżki i dlatego ma ochronę. No i mamy jazdę w internecie, ile to kosztuje, ile ubogim można byłoby dać za to darmowych obiadów.

Nie ma pan wrażenia, że jest nawet gorzej?

Jest i będzie jeszcze gorzej.

Źródło: fakt.pl

Powiązane artykuły

Back to top button
Close