PiS chce przeprowadzić wybory prezydenckie 28 czerwca – wynika z nieoficjalnych doniesień z Nowogrodzkiej. Ten termin może być jednak bardzo trudny do zrealizowania. W sobotę (9 maja) rozmawiali o tym najważniejsi politycy Zjednoczonej Prawicy. Ponieważ dogadać się nie mogli, to poważnie rozważali zrobienie ich już za dwa tygodnie, 23 maja.
Po raz pierwszy w historii III RP nie dochodzi do rozpisanych wyborów /Jacek Szydlowski /Agencja FORUM
Jak zauważa dziennikarz RMF FM Krzysztof Berenda, zorganizowanie wyborów 28 czerwca będzie ciężkie z prawnego punktu widzenia. Obecne przepisy jasno mówią, że wybory należy ogłosić co najmniej na 55 dni przed ich przeprowadzeniem – żeby stworzyć komisje wyborcze, żeby kandydaci mogli się zarejestrować i zebrać podpisy oraz żeby poprawnie wydrukować karty wyborcze. Jeśli trzymać się terminu 55 dni, to wybory zaplanowane na 28 czerwca marszałek Sejmu powinna zarządzić… tydzień temu.
PiS chce więc zmienić przepisy. Skrócić terminy na zbieranie podpisów. Kłopot w tym, że projekt ustawy o zmianach trzeba napisać. Sejm musi uchwalić – co zajmie kilka dni – Senat pewnie będzie to rozpatrywał miesiąc. W efekcie zmów może być tak, że ustawa umożliwiająca wybory 28 czerwca zostanie uchwalona na kilka dni przed wyborami. Dlatego realniejszym terminem jest połowa lipca, a może i sierpień.
Wybory prezydenckie są, a jednak ich nie ma
Dziś o godz. 7 rano w całej Polsce powinny zostać otwarte lokale wyborcze. Mieliśmy wybierać jednego z 10 kandydatów na prezydenta. Głosowanie miało trwać do godz. 21.
Faktycznie żadnego głosowania jednak nie będzie. Politycy uznali, że z powodu epidemii koronawirusa przeprowadzenie wyborów tradycyjnych jest niemożliwe. Zaczęli więc wymyślać sposoby na przełożenie wyborów. Opozycja forsowała wprowadzenie stanu klęski żywiołowej, ekipa Jarosława Gowina proponowała zmianę konstytucji i wydłużenie kadencji Andrzeja Dudy o dwa lata, PiS wymyślił natomiast wybory korespondencyjne.
Jak zauważa dziennikarz RMF FM Krzysztof Berenda, politycy tak długo myśleli o wyborach, że z niczym nie zdążyli. PiS ostatecznie przeforsował ustawę o wyborach korespondencyjnych, ale ustawa w tej sprawie weszła w życie dopiero w sobotę (9 maja).
Zgodnie z prawem, nikt dzisiejszych wyborów nie odwołał, choć nikt z nas nie zagłosuje. Jedyne, co mamy, to pismo dwóch posłów – liderów obozu władzy – Jarosława Kaczyńskiego i Jarosława Gowina, którzy poinformowali o rozpisaniu nowych wyborów. Jest też stanowisko rządu, że wyborów nie da się zorganizować w niedzielę. Podobny komunikat wydała Państwowa Komisja Wyborcza.
Kto odpowie za wyborczy chaos?
Pierwszy raz w III RP mamy sytuację, kiedy nie dochodzi do poprawnie rozpisanych wyborów. Kto ponosi za to odpowiedzialność?
Nieoficjalnie: Solidarna Polska odcina się od oskarżeń o podsycanie konfliktu w koalicji. Poszło podobno o odpowiedzialność za druk kart wyborczych. Nie chce jej brać na siebie ani premier, ani Jacek Sasin. Stąd awantura o termin wyborów @Interia_Fakty. Mały sukces opozycji ;))
— Jakub Szczepański (@SzczepanskiKuba) May 9, 2020
Jak podkreśla Krzysztof Berenda z RMF FM, chętnych do przyznania się nie ma. Rząd zrzuca winę na opozycję, która nie chciała poprzeć organizowanych naprędce wyborów korespondencyjnych. Opozycja obarcza winą władzę.
A co na to władza? Tu również widać przerzucanie odpowiedzialności. Zorganizowanie wyborów zostało powierzone wicepremierowi, ministrowi aktywów państwowych Jackowi Sasinowi, który nadzoruje Pocztę Polską. Ludzie Sasina zrzucają jednak winę na premiera, który przecież osobiście polecał Poczcie i Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych druk i przygotowanie dystrybucji kart.
Oficjalnie rząd przyjął stanowisko, w którym nieprzeprowadzenie wyborów tłumaczy epidemią i zmianami w prawie. Te zmiany to m.in. odebranie kontroli nad wyborami Państwowej Komisji Wyborczej, co zostało wprowadzone przy uchwalaniu jednej z tarcz antykryzysowych. Sama PKW rozkłada ręce: organizacji wyborów nam ustawowo zakazano – nic nie możemy.
Źródło: interia.pl