Konferencja, na której pan prezydent ogłosił swoją decyzję w sprawie ustawy o dwóch mld dla mediów rządowych, trwała około pół godziny, a mogła trwać pięć minut. Większość czasu zajęły kompletnie niedorzeczne czy wręcz absurdalne próby uzasadniania podpisu pod ustawą, zakończone krótką informacją Krzysztofa Czabańskiego o tym, że Jacek Kurski najprawdopodobniej zostanie odwołany ze stanowiska prezesa TVP. Czyli teoretycznie Andrzej Duda osiągnął jakiś sukces. Czy faktycznie?
- Podczas konferencji w Pałacu Prezydenckim bardzo nieudolnie próbowano zagadać fakt, że decyzja Andrzeja Dudy była standardowym politycznym targiem
- Dla pobieżnego obserwatora wygląda to tak, że prezydent zrobił to, czego oczekiwał od niego PiS, w zamian zyskując, właściwie nie wiadomo, co
- Poukładanie na nowo zarządu TVP może spowodować albo chaos w tej firmie, albo nowy konflikt w obozie władzy
Sprawę można widzieć na kilku poziomach. Zacznijmy od tego, który w rozważaniach polityków się już właściwie nie pojawia: od myślenia o jakości państwa. Jakkolwiek prezydent i obecny na konferencji premier próbowali, bardzo zresztą nieudolnie, mówić o roli regionalnych ośrodków radiowych i telewizyjnych (hitem było, gdy Mateusz Morawiecki, zaplątawszy się w swoich rozważaniach, stwierdził, że ośrodki te pokazują „lokalny folklor”), to dla wszystkich, których ta sprawa interesuje, było jasne, że nie ma to żadnego znaczenia.
Podobnie jak nie miała żadnego znaczenia edukacja onkologiczna, która – zdaniem prezydenta i premiera – miała stanowić równie silne uzasadnienie dla dwóch mld. W istocie mieliśmy bowiem do czynienia z czytelnym targiem politycznym.
Z punktu widzenia państwowca musi to wyglądać dramatycznie, jeśli o przeznaczeniu niemałych pieniędzy z publicznej kasy, a więc od wszystkich podatników o różnych poglądach, decydują czysto personalne gry, całkowicie zresztą w poprzek pozornych formalnych regulacji. Można by przecież spytać – na jakiej zasadzie i dlaczego był na konferencji u prezydenta szef Rady Mediów Narodowych Krzysztof Czabański, skoro RMN jest w teorii organem zależnym od prezydenta wyłącznie w momencie powoływania do niej przedstawicieli głowy państwa? A nikt przecież nawet nie postarał się wyjaśnić, jaki jest związek między decyzją o głosowaniu nad odwołaniem Jacka Kurskiego a podpisaniem ustawy przez Andrzeja Dudę – jakby wszyscy obecni uznali, że to przecież jasne i nie ma sensu tworzyć pozorów.
Targ, do którego doszło, nie jest w polskiej polityce niczym nadzwyczajnym, ale też nie znaczy to, że nie jest patologią, gdy chodzi o media w teorii publiczne. Jest – i cóż z tego, że powtarzał się wielokrotnie w różnych konfiguracjach? Teraz zobaczyliśmy tak wyraźnie, jak to tylko możliwe, jak głębokie jest polityczne uwikłanie mediów zwanych publicznymi. Nie żeby ktoś mógł mieć jeszcze wątpliwości, ale takie chwilowe uchylenie drzwi do politycznej rzeźni zawsze może przyprawić o mdłości nawet tych, którzy nie mają złudzeń co do tego, co się tam dzieje.
Drugi poziom to ewentualny wyborczy zarobek lub strata Andrzeja Dudy. Na wszystkie tego typu sytuacje trzeba patrzeć pod kątem drugiej tury, w której zdecydować może relatywnie niewielka grupa niezdecydowanych, pokazywana przez wszystkie sondaże. Nie mamy niestety badań, które tę właśnie grupę rozkładałyby na czynniki pierwsze, ale można założyć, że skoro ludzie ci się wahają, to nie są twardymi zwolennikami żadnego z obozów. Nie należą do kategorii twardego elektoratu. Pozostaje kwestią otwartą, jak duża część z nich uważnie obserwuje życie polityczne. Rozsądnie jest zatem przyjąć, że wpływ na ich decyzje mogą mieć nawet drobne epizody, a cóż dopiero momenty tak istotne jak wczorajszy.
Powracająca opowieść o głębokim uzależnieniu prezydenta od PiS
Jak zatem wygląda sytuacja z punktu widzenia tego typu obserwatora? Patrząc na ogólny obraz, dostrzega on u Andrzeja Dudy zasadniczy problem: wciąż powracającą opowieść o głębokim uzależnieniu prezydenta od PiS. To problem, bo po pięciu latach wahający się wyborcy mogą od głowy państwa oczekiwać nie ciągłego potakiwania rządzącym, ale przeciwnie – aktywniejszej kontroli i kontrowania niektórych działań. To się Andrzejowi Dudzie zdarzało, ale dawniej. Ostatnia taka sytuacja miała miejsce aż półtora roku temu, w sierpniu 2018 r., gdy prezydent zawetował zmiany w ordynacji wyborczej do Parlamentu Europejskiego. Od tego czasu w żadnej ważniejszej sprawie prezydent nie sprzeciwił się macierzystej partii.
Również w trakcie kampanii prezydent jak dotąd nie zrobił niczego, co pozwalałoby go „odkleić” od PiS. Przeciwnie – uczynił wiele, żeby pokazać się jako prezydent będący de facto działaczem PiS. Przeciętny obserwator widzi teraz, że prezydent znów postąpił tak, jak chciał PiS, przy czym przedstawiono jakieś niezrozumiałe, bełkotliwe momentami wyjaśnienia. Idę o zakład, że opowieść o regionalnych ośrodkach TVP i Polskiego Radia była dla zwykłego odbiorcy niezrozumiała – on nie ma pojęcia ani o ich statusie prawnym, ani finansowym. Nie wie też, że z poprzedniej rekompensaty TVP wydzieliła dla swoich ośrodków regionalnych łaskawie żałosny ochłap. Na opowieści o edukacji onkologicznej w TVP nie nabrali się zapewne nawet najtwardsi wielbiciele obozu władzy.
W zamian za podpis pod ustawą – to ludzie również rozumieją – telewizja, również dla wielu miękkich wyborców PiS kompletnie niestrawna, miała się zmienić. A co mamy? Jedynie trwającą do poniedziałku procedurę odwołania Jacka Kurskiego. Czyli prezydent kupił kota w worku. Mógłby wyjść z tego obronną ręką jedynie, gdyby szybko dokonano wyboru nowego prezesa, a ten przeprowadziłby zmiany w tonacji TVP jeszcze przed wyborami. Przy czym – co również warte uwagi – prezydent o tępej propagandzie w TVP podczas konferencji mówił językiem tak ezopowym, że prawdopodobnie niezrozumiałym dla większości pobieżnych odbiorców.
Prezydent już raz został bezwstydnie nabrany w sprawie wprowadzenia do zarządu ludzi, którzy mieli stanowić dla Kurskiego przeciwwagę: Marzeny Paczuskiej i Piotra Pałki. Wydawałoby się, że po tej nauczce powinien akceptować wyłącznie twardą walutę w postaci już dokonanych zmian i ostatecznych decyzji. Tymczasem scenariusz wcale nie jest jednoznaczny. W ekstremalnej wersji jest nawet możliwa – choć jednak mało prawdopodobna – reasumpcja głosowania pod byle formalnym pretekstem i ostateczne pozostawienie Kurskiego na stanowisku. To jednak wystawiałoby Andrzeja Dudę na pośmiewisko, więc zamiast tego zaczną się negocjacje w sprawie kształtu nowego zarządu.
Tymczasem Kurski nadal będzie telewizją rządził jako p.o., a negocjacje mogą potrwać długo. TVP jest łakomym kąskiem, zaś sam Naczelnik – skoro już z Kurskiego musiał ustąpić – będzie chciał, aby w zarządzie równoważyły się frakcje prezydencko-premierowska i twardo pisowska. Kto wie, czy czegoś nie będzie próbował uszczknąć Zbigniew Ziobro, który przez długi czas miał z Kurskim bardzo dobry układ. Może się zatem zdarzyć, że rezultat zmian zobaczymy albo dopiero po wyborach, albo – jeśli przed nimi – to na tyle późno, że wszystko utonie w chaosie i wyborcy będą mieli odczucie, że Andrzej Duda przyklepał dwa mld w zamian za właściwie nie wiadomo co. Szczególnie że na początku konferencji prezydent wspomniał, iż podpisuje ustawę pod pewnymi warunkami, po czym nie zdefiniował żadnego z nich.
Andrzej Duda rozegrał sprawę najgorzej jak mógł
Wychodzi zatem na to, że Andrzej Duda rozegrał sprawę najgorzej jak mógł. Naraził się grupie najtwardszych wyborców PiS, doprowadzając do dymisji Kurskiego i zwlekając z podpisem, a zarazem – również za sprawą iście montypythonowskiej konferencji w sprawie swojej decyzji – nie zjednał sobie wyborców centrum.
A przecież można było to zrobić całkiem inaczej. Na podpisanie aktu głowa państwa ma trzy tygodnie. Było dość czasu, aby zażądać dymisji Jacka Kurskiego i doprowadzić do wyboru nowego zarządu – tak aby prezydent, podpisując ustawę, mógł powiedzieć, że robi to, ponieważ nowy zarząd daje nadzieję na jeszcze lepsze wypełnianie publicznej misji TVP. W ten sposób nie powstawałoby wrażenie, że Andrzej Duda został zmuszony do podporządkowania się potrzebom partii, a w zamian może za jakiś czas dostanie coś nieokreślonego. Prawda jest bowiem taka, że dzisiaj to PiS znacznie bardziej potrzebuje Andrzeja Dudy niż odwrotnie. Nawet jeśli Jarosław Kaczyński ma wątpliwości co do sterowności prezydenta w drugiej kadencji i nawet jeśli uważa Jacka Kurskiego za znakomicie realizującego partyjny interes PiS – bez prezydenta PiS będzie mógł tylko zarządzać państwem.
Opowieści o wymianie kandydata na tym etapie były fantazjami bez pokrycia i sam prezydent musiał o tym świetnie wiedzieć. Trudno sobie nawet wyobrazić konsekwentne sabotowanie kampanii Andrzeja Dudy przez macierzystą partię w ramach jakiejś retorsji. Stawka dla PiS jest zbyt wysoka. To prezydent mógł w tych okolicznościach stawiać warunki – i powinien był to zrobić już dawno, po czym realizować ten plan z żelazną konsekwencją.
Pozostaje wreszcie trzeci poziom, czyli wpływ zmian w zarządzie TVP (Polskie Radio wydaje się być poza tą rozgrywką) na kształt państwowej telewizji. Jeśli ułożenie nowego zarządu zostanie podporządkowane tej samej logice, której podporządkowano zorganizowanie sztabu prezydenta – czyli każda frakcja będzie tam musiała mieć kogoś swojego, żeby można się było wzajemnie szachować i żeby nikt nie zdobył nadmiernej przewagi – skutkiem może być narastający chaos. Podobnie jak w kampanii Andrzeja Dudy.
Z drugiej strony, gdyby górę w TVP wzięła frakcja od dawna walcząca z Kurskim – ludzie prezydenta, premiera i wicepremiera Jarosława Gowina – z punktu widzenia prezesa Kaczyńskiego oznaczałoby to zachwianie równowagi w obozie władzy i zarzewie konfliktu, prowadzącego do kolejnych tarć. Z tego punktu widzenia podczepiony wyłącznie pod samego Naczelnika Jacek Kurski był wyborem bezpiecznym.
Najsmutniejsze w całej tej historii jest, że nie ma tam śladu myśli o znalezieniu systemowego rozwiązania kwestii publicznych mediów – tak, aby w końcu można było pisać w tym zestawieniu słowo „publiczne” bez sarkastycznego cudzysłowu.
Źródło: onet.pl