Wbrew pobożnym życzeniom wielu prezes PiS Jarosław Kaczyński nie wybiera się na polityczną emeryturę. Jego zapowiadane od miesięcy odejście z rządu ma w zasadzie jeden cel: szarpnięcie partyjnymi cuglami i przemeblowanie swojego ugrupowania tak, by na jesieni przyszłego roku było gotowe na decydujące wyborcze starcie.
- Od miesięcy zbliżał się moment opuszczenia rządu przez Jarosława Kaczyńskiego, który zrezygnował ze stanowiska wicepremiera oraz szefa komitetu ds. bezpieczeństwa
- Na swoje miejsce prezes PiS osobiście namaścił szefa MON Mariusza Błaszczaka, który zostanie wicepremierem i zapewne także przewodniczącym Komitetu ds. Bezpieczeństwa Narodowego i Spraw Obronnych
- Nominacja ta ma także swoje drugie dno. To obecny szef MON wskazywany jest przed dużą część ważnych polityków PiS jako następca i nowy „delfin” prezesa, mający po kolejnych wyborach stanąć na czele nie tylko partii, ale i być może całego rządu
- Teraz sam Kaczyński będzie mógł w stu procentach skupić się na przeorganizowaniu swojej partii, która jeśli ma wygrać trzecie wybory parlamentarne z rzędu, musi przejść ogromną przemianę, w tym także personalną
- Prezes PiS postawił już „krzyżyk” na sporze w koalicji między Mateuszem Morawieckim i Zbigniewem Ziobro.
- Niepewna jest nie tylko wspólna lista na przyszłe wybory z Solidarną Polską, ale także to, czy Morawiecki będzie po ewentualnych wygranych wyborach wciąż premierem
Na ten moment od miesięcy czekało wielu, zatem nie jest to żadne zaskoczenie, a raczej od dawna zaplanowany polityczny ruch. „Nie jestem już w rządzie; premier Mateusz Morawiecki oraz — z tego, co wiem — prezydent Andrzej Duda przyjęli moją rezygnację” — oświadczył we wtorkowej rozmowie z PAP prezes PiS Jarosław Kaczyński, dodając, że jego następcą w randze wicepremiera będzie szef MON Mariusz Błaszczak.
Pierwsze nieoficjalne doniesienia o opuszczeniu rządu przez Jarosława Kaczyńskiego pojawiły się już w październiku 2021 r., raptem po 12 miesiącach, odkąd pojawił się w rządzie Mateusza Morawieckiego.
Zresztą sam prezes PiS nie ukrywał w wywiadach, że tylko na chwilę wszedł do rządu i że jego misja jako wicepremiera dobiega nieuchronnie końca. Pod koniec ub.r. w wywiadzie dla prorządowej „Gazety Polskiej” tłumaczył, że odejdzie z rządu, gdyż musi „zająć się partią na sto procent”. Wskazywał przy tym jako prawdopodobny termin swojej dymisji koniec pierwszego kwartału 2022 r. Wówczas te plany pokrzyżował wybuch kryzysu migracyjnego na granicy z Białorusią, a potem inwazja Rosji na Ukrainę.
– Przed nami trudny czas, bo i pandemia, i trawiący świat kryzys gospodarczy, i agresja ze wschodu. Na razie radzimy sobie z tymi wyzwaniami skutecznie, jeśli nic się nie zmieni, to oceniam nasze szanse naprawdę wysoko – mówił Kaczyński w grudniu ub.r., pytany o ocenę szans na trzecią kadencję dla rządu Prawa i Sprawiedliwości. – Ale istotna jest jeszcze jedna sprawa – kondycja głównej partii, czyli Prawa i Sprawiedliwości. Nasze ugrupowanie musi się uaktywnić w tych kwestiach, które są istotne. Dziś bywa często tak, że działa, ale nie tam, gdzie potrzeba. Dlatego właśnie najpewniej do końca I kwartału zajmę się partią na 100 proc. i zrezygnuję z zasiadania w rządzie – zapowiedział wówczas lider obozu rządzącego.
PiS potrzebuje porządnego kopniaka
W partii rządzącej było od dawna przesądzone, że prezes opuści wkrótce swoje „akwarium” w Kancelarii Premiera (tak pracownicy KPRM nazywają tę część gmachu, w której gabinet miał wicepremier Jarosław Kaczyński z racji na wielkie przeszklone drzwi, które oddzielają ten fragment budynku od pozostałych części – red.), by lepiej widzieć z Nowogrodzkiej, co dzieje się w jego ugrupowaniu i co wyprawiają jego „rybki”.
To, że Prawo i Sprawiedliwość potrzebuje porządnego „kopniaka”, który obudziłby partię i działaczy, pogrążonych w letargu władzy mówił otwarcie niedawno sam Kaczyński. Jego wystąpienie na początku czerwca na konwencji PiS zorganizowanej w podwarszawskich Markach było de facto jego pożegnaniem z rządem i bezpośrednią zapowiedzią skoncentrowania się głównie na sprawach partii i przyszłorocznych wyborach.
Nieprzypadkowo jedynym mówcą na pierwszej od dawna konwencji PiS był Jarosław Kaczyński, który przez ponad godzinę przedstawił wręcz utopijną wizję sukcesu rodem ze zjazdów Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, okraszaną sukcesami swojego rządu w walce ze skutkami rekordowej inflacji i rekordowych cen paliw.
Rzeczywisty cel tego politycznego wydarzenia był dla wszystkich zgromadzonych na sali oczywisty: działacze partyjni potrzebowali, by ich „wódz” i „naczelnik” dał im jasny sygnał do ruszenia w Polskę w kolejną bitwę wyborczą. I taki sygnał od swojego lidera otrzymali.
– Polacy powinni uczynić wszystko, jako obywatele, wyborcy, by ten rząd mógł kontynuować swoją misję. Ale to zależy także od nas, bo są fakty i są opowieści – zaznaczył Kaczyński, który wskazywał, że w niektórych mediach „słyszymy opowieść o klęsce, o tym, że wszystko źle”. – Dlatego ogłaszam mobilizację PiS i całej Zjednoczonej Prawicy. Ale to nie jest hasło, to jest objazd kraju – stara, wypróbowana metoda – podkreślił.
Wielu straci partyjne posady
Kaczyński, ogłaszając przed niespełna dwoma tygodniami mobilizację swojej partii, chciał wyraźnie obudzić ją z letargu, w jakim pod wpływem władzy pogrążyło się wielu lokalnych działaczy i wpływowych polityków PiS.
Studził jednocześnie zapędy i nastroje tych, którzy wznosili okrzyki „zwyciężymy”. Bowiem zdaje on sobie doskonale sprawę, że droga do kolejnego wyborczego zwycięstwa w czasach największego gospodarczego kryzysu będzie wyboista i kręta. A przyszłoroczne wybory parlamentarne będą najtrudniejszymi wyborami dla Prawa i Sprawiedliwości od 2015 r., których bez przebudowania struktur, zmiany mentalności oraz personalnych roszad nie będzie można wygrać.
Zresztą prezes PiS już rozpoczął rewolucje w strukturach partyjnych, usuwając dotychczasowych wpływowych tzw. baronów partyjnych z kierowania lokalnymi okręgami. W związku ze zmianami swoje dotychczasowe partyjne posady stracić mają zasiadający w ławach rządowych: m.in. wicepremier Jacek Sasin, szef MSWiA Mariusz Kamiński, szef KPRM Michał Dworczyk czy minister infrastruktury Andrzej Adamczyk. Ponadto struktura partii ma zostać podzielona na 100 nowych okręgów odpowiadających senackim okręgom wyborczym, co będzie miało duży wpływ przy układaniu list wyborczych.
Z ziobrystami czy bez
Wciąż otwartą kwestią ma być także wspólna lista wyborcza z Solidarną Polską. Ugrupowanie Zbigniewa Ziobro za sprawą otwartej krytyki polityki rządu Morawieckiego w relacjach z Unią Europejską stało się w ostatnich miesiącach największą opozycyjną siłą, która od środka „podgryza” rząd, który od siedmiu lat samo współtworzy. Jednak samodzielnie nie ma większych szans na przekroczenie progu wyborczego, mimo iż swoim antyunijnym kursem odbiera wyborców Konfederacji.
Odejście z rządu Kaczyńskiego, który jako wicepremier dotychczas hamował zapędy skonfliktowanych ze sobą dwóch jastrzębi Morawieckiego i Ziobry, oznaczać może, że prezes PiS postawił już krzyżyk na sporze w koalicji. Kaczyński najwidoczniej pogodził się z tym, że konflikt w koalicji trwać będzie do kolejnych wyborów, które PiS może wygrać tylko wtedy, gdy cały obóz Zjednoczonej Prawicy będzie lojalny. Lojalność ma być właśnie tym warunkiem dla ziobrystów, by znaleźć się na wspólnej przyszłorocznej liście wyborczej z PiS.
Premier Morawiecki czy premier Błaszczak
Zupełnie osobną kwestią jest przyszłość samego premiera Morawieckiego, któremu wyrasta właśnie najgroźniejszy ze wszystkich rywal do fotela szefa rządu, jeśli Prawo i Sprawiedliwość wygra po raz trzeci z rzędu wybory parlamentarne. Choć Morawiecki jest dzisiaj obok samego Kaczyńskiego twarzą numer dwa partii władzy i ma być motorem najbliższej kampanii, to wiele rzeczy w ostatnim czasie mu zwyczajnie nie wyszło. Wystarczy przypomnieć kompromitację premiera związaną z Polski Ładem i jego naprawą czy obecny galimatias z tzw. kamieniami milowymi, o których opinia publiczna i wielu polityków PiS, w tym także ministrów dowiedziało się w ostatnich dniach dopiero z mediów.
Na swoje miejsce prezes PiS osobiście namaścił szefa MON Mariusza Błaszczaka, który zostanie wkrótce – zgodnie z dzisiejszą zapowiedzią – wicepremierem i przewodniczącym Komitetu ds. Bezpieczeństwa Narodowego i Spraw Obronnych.
Nominacja ta ma także swoje drugie dno. To obecny szef MON wskazywany jest przez dużą grupę ważnych polityków PiS jako następca i nowy „delfin” prezesa, mający po kolejnych wyborach stanąć na czele nie tylko partii, ale i być może całego rządu.
Błaszczak, który jest wieloletnim najbliższym współpracownikiem prezesa Kaczyńskiego i który przeszedł razem z nim całą swoją polityczną drogą, ma w przeciwieństwie do Morawieckiego poparcie wielu partyjnych działaczy, m.in. byłej premier Beaty Szydło czy wicepremiera i szefa MAP Jacka Sasina.
Odkąd został szefem MON, wyrósł na pierwszoplanową postać nie tylko w rządzie, ale i w partii. Udało mu się posprzątać cały bałagan, jaki po sobie zostawił w MON jego poprzednik Antoni Macierewicz oraz – co jest dużo ważniejsze – nawiązał dobre relacje z amerykańską administracją i Departamentem Obrony, co owocuje zakupami sprzętu dla polskiej armii na niespotykaną dotychczas skalę.
Ponadto Błaszczak to człowiek PiS-u w stu procentach, w pełni lojalny i koncyliacyjny, a w dodatku powszechnie w partii szanowany zarówno przez parlamentarzystów, jak i lokalnych działaczy. A tego ostatniego z pewnością nie można powiedzieć o premierze Morawieckim.
PiS potrzebuje czegoś więcej niż kolejnego 500 plus
Jarosław Kaczyński, który rozpoczyna właśnie ostatnią najważniejszą polityczną bitwę swojego życia, doskonale wie, jak dużą zmianę musi przejść Prawo i Sprawiedliwość, by za rok i kilka miesięcy wygrać wybory i rządzić trzecią kadencję z rzędu. Tego nie udało się dotychczas żadnej z partii w wolnej Polsce po 1989 r.
Mimo wszystkich osiągnięć rządu PiS i miliardów złotych rozdanych Polakom w ramach różnych polityk, wygrać przyszłoroczne wybory będzie bardzo trudno. I nie wystarczy tym razem zapowiedź ani kolejnej „dobrej zmiany” czy kolejnego 500 plus, czy nawet 700 plus. Nie wystarczą nawet obietnice, że w krótkim czasie rząd pokona inflację, której skutków nawet ekonomiści nie są w stanie dzisiaj do końca przewidzieć.
Prawo i Sprawiedliwość potrzebuje czegoś znacznie więcej, by wyborcy po ośmiu latach ponownie na tę partię zagłosowali. Porażka wyborcza oznaczać będzie z kolei bezpowrotne przerwanie politycznego snu i marzenia prezesa PiS o budowie nowej IV RP. Zamiast tego opozycja urządzi dotychczasowej władzy wręcz polityczne piekło, odkręcając wszelkie reformy i rozliczając z największych afer.
Źródło: onet.pl