Prezydent Andrzej Duda na nowo rozniecił emocje z potencjalnym pojawieniem się broni jądrowej w Polsce. W realiach wojny tuż za granicą oraz nieustannego straszenia arsenałem strategicznym przez Rosję temperatura szybko wzrosła. Nie ma co się jednak nastawiać na Polskę atomową.
Prezydent poruszył temat broni jądrowej w wywiadzie dla tygodnika „Gazeta Polska”. Zrobił to bardzo ogólnikowo:
Problemem przede wszystkim jest to, że nie mamy broni nuklearnej. Nic nie wskazuje na to, żebyśmy w najbliższym czasie jako Polska mieli posiadać ją w naszej gestii. Zawsze jest potencjalna możliwość udziału w Nuclear Sharing. Rozmawialiśmy z amerykańskimi przywódcami o tym, czy Stany Zjednoczone rozważają taką możliwość. Temat jest otwarty
Temat tak naprawdę jest już jednak otwarty od lat. Dotychczasowe reakcje Amerykanów można opisać jako dobrotliwy uśmiech, pokiwanie głową i niezobowiązujące: „Dziękujemy za propozycję, przemyślimy ją”. Po czym za rok albo dwa, Warszawa znów się przypomina. Nie było żadnych sygnałów wskazujących na to, aby Amerykanie zmienili swoje nastawienie przez wojnę w Ukrainie.
Podzielenie się ciężarem i odpowiedzialnością
Propozycje polskiego rządu odnoszą się do wspomnianego przez prezydenta programu NATO Nuclear Sharing. To spadek po zimnej wojnie, w której trakcie zakładano użycie taktycznej broni jądrowej na dużą skalę. Trzeba było ją więc trzymać w adekwatnie dużych ilościach w Europie, gotową do szybkiego wykorzystania. Amerykanie nie mogli liczyć na to, że w przypadku III wojny światowej dadzą radę ją dostarczyć na czas z arsenałów w USA. Tysiące głowic rozmieszczono więc głównie na terytorium RFN, Belgii, Holandii, Turcji, Włoch i Wielkiej Brytanii. Większość z nich miała zostać wykorzystana przez oddziały wojska USA, ale część przeznaczono do wykorzystania przez oddziały sojuszników. Dzięki temu było więcej nośników broni jądrowej, a odpowiedzialność za jej użycie w Europie stała się wspólnym brzemieniem NATO.
Program NATO Nuclear Sharing oficjalnie zainicjowano w 1966 roku. W jego ramach właścicielem broni jądrowej pozostają Amerykanie i to oni ją cały czas kontrolują. To amerykańscy żołnierze ją obsługują i jej strzegą, nawet jeśli jest w bazach lotniczych innych państw. Dopiero w wypadku wybuchu wojny i wydania rozkazu jej użycia, faktycznie oddają ją pod kontrolę sojuszników, montując ją na ich samolotach i aktywując przed lotem. Cel i tak wybierają Amerykanie. Rola państwa uczestnika programu NATO Nuclear Sharing sprowadza się do użyczenia swojego terytorium Amerykanom, współudziału w budowie odpowiedniej infrastruktury (specjalnie chronione bunkry, schowki itp.), utrzymania samolotów zdolnych użyć amerykańskich bomb jądrowych i w przypadku wojny dostarczenia ich nad punkt wskazany przez USA. Od początku do końca jest to więc proces pod ścisłą kontrolą Waszyngtonu. Absolutnie nie można stwierdzić, że państwo uczestnik programu w jego efekcie „dysponuje bronią jądrową”. Raczej przyjmuje amerykańską broń jądrową na swoje terytorium.
Co pozytywnego wyniknęłoby z czegoś takiego dla Polski? Głównie jeszcze silniejsze związanie naszego państwa z USA i uczynienie z nas jeszcze bardziej wartych obrony w razie ataku. Zakładając, że nie uznajemy artykułu 5 Traktatu Północnoatlantyckiego za wystarczający. Militarnie niewiele by to zmieniło. Obecnie amerykańska broń jądrowa w Europie to około 200 bomb taktycznych B61. Są rozmieszczone w Belgii, Holandii, Niemczech, Turcji i Włoszech. Najbliższa Polski jest baza Buechel na zachodzie Niemiec, około 1,2 tysiąca kilometrów od naszych wschodnich granic. Do pokonania w mniej niż dwie godziny przez współczesny samolot bojowy. Przenosząc bomby na wschód do Polski, Amerykanie zyskaliby może godzinę dolotu do miejsca zrzutu, ale jednocześnie musieliby ponosić dodatkowe koszty budowy odpowiedniej infrastruktury, przenosin personelu i jednocześnie stawiać to wszystko w potencjalnym zasięgu większej ilości rosyjskich rakiet.
Najważniejsza jednak jest tu polityka. Temat przeniesienia amerykańskich bomb do Polski pojawił się na dobre w 2020 roku, kiedy zbliżały się wybory w Niemczech. Wśród niemieckich polityków pojawiły się głosy, że może warto zrezygnować z udziału w programie Nuclear Sharing. Jeden z sondaży wykonanych w tamtym roku wykazał, że taki ruch poparłoby 2/3 wyborców. Zbiegało się to z koniecznością wyboru nowych samolotów dla Lufwaffe, które miałyby zastąpić starzejące się Panavia Tornado, używane między innymi do przenoszenia amerykańskich bomb jądrowych. Można było w zamian kupić maszyny europejskie, nieprzystosowane do takich misji, albo specjalnie amerykańskie, przystosowane. Na tym tle rząd Polski zasugerował, że jak Niemcy broni jądrowej USA nie chcą, to my możemy wziąć. Reakcja Amerykanów była taka jak opisana na początku, powściągliwa. Potem sami Niemcy zadali cios tej propozycji, ponieważ wyłoniony w wyborach w 2021 roku nowy rząd jednoznacznie opowiedział się za pozostaniem Niemiec w NATO Nuclear Sharing i ogłosił zakup amerykańskich maszyn F-35.
Szanse na dopuszczenie Polski do programu pozostają więc raczej niewielkie. Amerykanie starają się raczej odstraszyć Władimira Putina od pomysłu użycia broni jądrowej w Ukrainie i ograniczyć napięcia w tej dziedzinie. Ogłoszenie rozmieszczenia amerykańskich bomb w Polsce, raczej bym w tym nie pomogło. Sytuacja będzie inna, jeśli dojdzie do skrajności i Rosjanie użyją broni jądrowej. Wówczas wszystko może się zmienić, ale trudno tu cokolwiek wyrokować. Byłaby to sytuacja bez precedensu.
Polski atom rodem z sci-fi
Można natomiast wyrokować ze znacznie większą pewnością przyszłość koncepcji naprawdę polskiej broni jądrowej: to mrzonka i to jeszcze szkodliwa. Po pierwsze z przyczyn finansowych. Stworzenie choćby niewielkiego arsenału broni jądrowej na tyle zminiaturyzowanej, aby była praktyczna w użyciu, to ogromne wyzwanie. Wymagałoby dekad prac i najpewniej setek miliardów złotych. O ile w ogóle byłoby możliwe. Choćby dlatego, że w Polsce praktycznie nie ma odpowiedniej bazy przemysłowej i technologicznej. Samo centrum badawcze w Świerku to za mało. Nie mamy swoich źródeł uranu. Nie mamy też reaktorów zdolnych produkować pluton, niezbędny do budowy praktycznych głowic. Nie mamy zakładów zdolnych przetwarzać te materiały. Wszystko to trzeba by opracować i zbudować własnymi siłami, bo nikt by nam w tym nie pomógł. Na końcu jakoś trzeba by opracowany ładunek przetestować. Bo choć ogólna teoria konstruowania broni jądrowej jest powszechnie znana, to przekuć ją w praktykę to coś innego. Dlatego każde państwo posiadające swój arsenał, przeprowadziło własne testy (nawet Izrael, jeśli uznamy incydent Vella za ich sprawkę). A gdzie w Polsce znaleźć dość miejsca na testy jądrowe?
Być może przy odpowiedniej determinacji i finansowaniu można by wszystkie te problemy pokonać. Pozostaje jednak kluczowa przeszkoda: polityka. Można być niemal pewnym, że żaden z naszych sojuszników nie patrzyłby przychylnie na polski program broni jądrowej. Wprowadziłby on dodatkową niestabilność, niepewność i nakręcił spiralę proliferacji. Bo jeśli Polska będąca członkiem NATO może, to dlaczego odmawia się tego Iranowi, albo Korei Północnej? Po co to w ogóle Polakom, skoro jako członek Sojuszu faktycznie są pod parasolem jądrowym USA? Można by się spodziewać pogorszenia relacji z sojusznikami i izolacji. Czy to byłoby warte? Wątpliwe wobec faktu, że to na tych sojusznikach opieramy swoje bezpieczeństwo i kupujemy od nich mnóstwo uzbrojenia.
Nawet jeśli w końcu byśmy mieli te kilkadziesiąt głowic, to co dalej? Podepniemy je do F-16? Odpalimy z HIMARS-ów? Amerykanie raczej by nam nie pomogli ich odpowiednio dostosować. No ale załóżmy, że wbrew wszystkim zrobimy to sami. To co dalej? Zastraszymy tym skromnym arsenałem Rosję, która od dekad szykuje się na totalną wojnę jądrową z USA? Czy nie jest jednak lepiej odstraszać Kreml jako część sprawnie działającego NATO, bezsprzecznie największej potęgi militarnej na naszej planecie?
Źródło: gazeta.pl