Patrząc bez emocji, wybory prezydenckie zaplanowane na 10 maja w obecnej sytuacji nie powinny się odbyć. Ba, ich zorganizowanie może się okazać zbyt ryzykowne z punktu widzenia walki z epidemią i logistycznie niemożliwe.
- Zarzuty, że władza promuje się na koronawirusie, są absurdalne. Każda władza jest oceniana za to, jak radzi sobie z kryzysami i trudno mieć o to pretensję. Swego czasu korzystał na tym Donald Tusk
- Wiele wskazuje na to, że PiS, obecnie twardo powtarzający, że wybory nie będą odwołane, dokonał jednak zwykłej politycznej kalkulacji
- Odwołanie wyborów z kolei zrodziłoby potężne wątpliwości konstytucyjne i prawne. Ustawa zasadnicza nie przewidziała sytuacji takiej jak obecna
Przede wszystkim kandydaci nie działają w równych warunkach. Niestety, na sprawie ciąży dramatyczny brak zaufania między władzą a opozycją, tylko na moment ukryty pod chwilową zgodą w sprawie walki z epidemią. Do tego dochodzą kwestie prawne.
Koronawirus. Co przemawia za przełożeniem wyborów?
Najoczywistszy argument to ten, że żaden kandydat – z prezydentem Andrzejem Dudą włącznie – nie może prowadzić normalnej kampanii. Nawet, gdybyśmy przyjęli, że już nigdy lub nieprędko wrócą czasy wielkich wyborczych wieców czy konwencji, to i tak teraz nikt nie był gotowy na przeniesienie agitacji całkowicie do sieci.
Zarzuty wobec prezydenta Dudy o wykorzystywanie stanowiska do prowadzenia kampanii ukrytej są w dużej mierze bezzasadne. Każdy urzędujący polityk ma pod tym względem przewagę na starcie, bo pokazuje się i w ramach kampanii, i w ramach wykonywania swoich normalnych obowiązków, to ostatnie dodatkowo zwykle w jak najkorzystniejszym otoczeniu, otwierając nowe inwestycje czy przekazując sprzęt służbom. Identycznie działali Donald Tusk, Ewa Kopacz czy Bronisław Komorowski.
Problem w tym, że teraz kontrkandydaci nie mają jak reagować. Nie są w stanie niczym odpowiadać na urzędową przewagę głowy państwa. Nie wynika to z ich nieudolności, tylko z siły wyższej.
Sam prezydent też zresztą stoi przed nieoczywistym wyborem
Zarzuca mu się, że pokazuje się w różnych miejscach w Polsce i w ten sposób omija zawieszenie kampanii. Tyle że w demokratycznym państwie prezydent spełnia w takich sytuacjach rolę taką, jak w monarchii król lub królowa: jego obecność wśród ludzi ma działać pokrzepiająco – i faktycznie tak w wielu przypadkach jest.
Z drugiej jednak strony faktycznie zaczyna być widoczny rozdźwięk pomiędzy wezwaniami, aby Polacy zostawali w domach a wojażami prezydenta wraz z całym otoczeniem.
Można też zadać sobie pytanie, czy wszystkie te podróże są niezbędne nawet z punktu widzenia opisanej wyżej pokrzepiającej roli głowy państwa. Gdzie postawić granicę? Bardzo trudno ją wyznaczyć. I to jest kolejny argument, aby wybory nie odbywały się w maju.
„Gazeta Wyborcza” w ostrych słowach zarzuca prezydentowi i PiS, że robią kampanię na koronawirusie. To zarzut kompletnie absurdalny. Władza zawsze „robi kampanię” na tym, co staje się dla niej wyzwaniem w aktualnym czasie. Tak samo można by zarzucić Donaldowi Tuskowi, że robił kampanię na globalnym kryzysie, gdy w 2011 r. dowodził, że dzięki Platformie Polska przechodzi przez niego w miarę bez szwanku (i faktycznie tak było). Wyborcy oceniają rządzących także za to, jak sobie radzą w momentach kryzysu, których nikt sobie nie wybiera. W 2011 r. premiera Tuska ocenili dobrze, teraz być może dobrze ocenią prezydenta Dudę.
PiS mógłby spokojnie zaakceptować zmianę daty wyborów, jeśli wierzy…
Epidemia jest zresztą wydarzeniem tak niezwykłym i tak głęboko zmieniającym nasze życie, że nawet gdyby wybory były przesunięte, ale władza poradziłaby sobie dobrze z zagrożeniem, prezydent zbierałby za to punkty. PiS mógłby więc spokojnie zaakceptować zmianę daty wyborów, jeżeli wierzy, że da sobie radę. Chyba że tej wiary w obozie władzy, mimo urzędowego optymizmu, w rzeczywistości brak.
Do takiego wniosku można by dojść, obserwując zmianę tonu polityków obozu władzy na przestrzeni ostatnich kilkunastu dni. Na początku, gdy sprawa nie wyglądała jeszcze tak poważnie jak dziś, deklaracje były umiarkowane: „zobaczymy, za wcześnie decydować, będziemy oceniać za jakiś czas”. Ale, gdy sytuacja jest znacznie bardziej jednoznaczna i przesłanki do odwołania wyborów są bardzo poważne, paradoksalnie władza deklaruje twardo, że powodów do przesunięcia wyborów nie ma.
Ta zmiana tonacji każe niestety podejrzewać, że nie mamy do czynienia z czysto obiektywną oceną sytuacji, ale ze zwykłą polityczną kalkulacją.
Na co liczy prezydent?
Na tym etapie obóz polityczny pana prezydenta liczy prawdopodobnie, że albo przed 10 maja strategia walki z epidemią zacznie przynosić efekt choćby w postaci niższej liczby zakażeń w kolejne dni, albo że Polacy nie będą jeszcze na tyle zmęczeni i zirytowani restrykcjami oraz ewentualnym brakiem efektów, żeby miało to wpłynąć na poparcie dla Andrzeja Dudy.
Opozycja z kolei, jakkolwiek istnieją mocne obiektywne przesłanki do odwołania wyborów, też przecież kalkuluje. Gdyby elekcja miała się odbyć w późniejszym czasie, byłby oddech na stworzenie nowej strategii marketingowej. Może nawet na zmianę kandydatów (choć tu mogą być wątpliwości prawne).
Możliwe, że z czasem role się odwrócą. Przeciwko prezydentowi Dudzie działałyby brak widocznych wyników strategii głębokich restrykcji w codziennym życiu – jeśli faktycznie ich nie będzie – oraz czynnik dziś niebrany pod uwagę: narastające znużenie ograniczeniami, połączone z coraz bardziej panicznym niepokojem o swoją sytuację życiową i finansową.
Co mamy planować?
Pamiętajmy, że na koniec kwietnia przypada termin rozliczenia podatkowego, którego na razie nikt nie zamierza przesuwać. Raty kredytów mogą zostać zawieszone, ale trzeba je będzie w końcu spłacić – być może w momencie, gdy gospodarka będzie już w ruinie. Początkowy entuzjazm i samozachwyt Polaków nad tym, jacy jesteśmy zdyscyplinowani i dzielni, to emocje krótkotrwałe. Brak możliwości zaplanowania czegokolwiek – kwestia egzaminów w szkołach, wakacji, przyszłości własnej firmy, jakichkolwiek podróży – zamknięcie centrów handlowych, wszelkich miejsc rozrywki w połączeniu z pogodą, zniechęcającą do siedzenia w domu, muszą w końcu dać mieszankę jeśli nie wybuchową, to przynajmniej podgryzającą drakońskie ograniczenia.
Chyba że sytuacja stanie się tak dramatyczna jak we Włoszech – wtedy zadziała czynnik strachu, ale niekoniecznie musi być korzystny dla władzy.
Jeśli opisane zmiany w nastawieniu Polaków pojawiłyby się przed 10 maja, to rządzącym może zacząć zależeć na przesunięciu wyborów, a opozycji – na ich przeprowadzeniu w terminie, bo im bardziej miałyby być odłożone, tym większe byłoby prawdopodobieństwo jakiejś stabilizacji lub przynajmniej przyzwyczajenia, a więc uspokojenia nastrojów – z korzyścią dla Andrzeja Dudy.
Dziś nikt nie wie, jak się to rozwinie
Mamy wreszcie aspekt prawny, także będący potencjalną kością niezgody. Polskie prawo nie przewiduje instytucji „przełożenia wyborów”. Konstytucja mówi jedynie, że nie mogą się one odbyć podczas któregoś ze stanów nadzwyczajnych (wojennego, wyjątkowego lub klęski żywiołowej) oraz 90 dni po ich zakończeniu. Mówi też, że w trakcie obowiązywania tych stanów kadencja wybieralnych organów ulega „odpowiedniemu wydłużeniu”.
Prawodawca w ogóle nie uwzględnił sytuacji, w której stan nadzwyczajny jest wprowadzany już po zarządzeniu wyborów, czyli po wyznaczeniu ich daty. To zaś znaczy, że nie mamy procedury odwoływania czy przekładania wyborów. Nie wiadomo, czy jakiś organ musiałby je formalnie odwołać czy też ich termin zostałby anulowany z mocy prawa.
Nie wiemy, czy powinny się odbyć w pierwszym terminie po zakończeniu 90-dniowej karencji czy też trzeba by je zarządzać na nowo – a w takim razie – na kiedy. Nie wiemy, czy zebrane wcześniej podpisy zachowywałyby ważność, zwłaszcza gdyby wybory były zarządzone na nowo, ani czy można by zgłaszać innych kandydatów. Słowem – czy wybory w nowym terminie należałoby traktować jako te same, tylko „przełożone” czy też jako całkiem „nowe”.
Konstytucja powiada, że „wybory Prezydenta Rzeczypospolitej zarządza Marszałek Sejmu na dzień przypadający nie wcześniej niż na 100 dni i nie później niż na 75 dni przed upływem kadencji urzędującego Prezydenta Rzeczypospolitej”. Tyle że ten wymóg nie może być dotrzymany w razie przedłużenia kadencji, bo jeśli jest ona przedłużona o czas stanu nadzwyczajnego plus trzy miesiące, to wybory musiałyby się odbyć w czasie karencji – co jest niemożliwe. Chyba żeby przyjąć – ale to już bardzo dowolna interpretacja konstytucji – że kadencję przedłuża się na czas stanu nadzwyczajnego plus karencja plus od 75 do 100 dni. W ekstremalnej wersji – 90-dniowy stan wyjątkowy plus jego przedłużenie o 60 dni plus 90 dni karencji plus 100 dni – oznaczałoby to, że Andrzej Duda, którego kadencja mija 6 sierpnia, mógłby sprawować urząd o około osiem do dziewięciu miesięcy dłużej.
Wszystko to jest kompletną magmą prawną, która pokazuje przy okazji, jak niestarannie napisana jest nasza ustawa zasadnicza, której twórcy najwyraźniej przyjęli, że do sytuacji ekstremalnej nigdy nie dojdzie.
Skoro działamy w warunkach nowych, skrajnych, w sytuacji braku zaufania między rządzącymi a opozycją, przy wątpliwościach prawnych – najsensowniejsza wydawałaby się dziś faktycznie decyzja o odwołaniu wyborów. Rząd może to łatwo zrobić – stan klęski żywiołowej może wprowadzić na maksymalny czas do 30 dni sam, bez zgody innych organów państwa (na jego przedłużenie potrzeba już zgody Sejmu). Wystarczyłoby ogłosić taki stan teraz na dwa tygodnie, a już oznaczałoby to niemożność zorganizowania wyborów. Pierwszy możliwy termin wypadałby w lipcu. Nie likwiduje to wątpliwości prawnych, ale wydaje się najbardziej fair. Tak po prostu.
Źródło: onet.pl