– Ze śmiercią jesteśmy tu na co dzień, a każdego pacjenta znamy, do każdego się przywiązujemy, oni też nas rozpoznają, przecież spędzają tu długie tygodnie. Nawet po dyżurze, dopytuję kolegów z pracy o moich pacjentów… – mówi w rozmowie z Faktem Agata Joutsen (32 l.), pielęgniarka ze szpitala tymczasowego w Gdańsku. Pacjentów ratuje od 9 lat, ale tak trudnej misji jak w czasie epidemii COVID-19 jeszcze nie miała…
Fakt: Co sobie pani myśli wychodząc z pracy i widząc te tłumy ludzi bez masek, bez dystansu?
Agata Joutsen, pielęgniarka: – To jest frustrujące. Ludzie na własne życzenie, szczególnie młodzi skazują się na duże prawdopodobieństwo podzielenia losów moich pacjentów. Ja rozumiem, że noszenie maseczki nie jest wygodne, ale w dużych skupiskach ludzi naprawdę trzeba się chronić. Ja też chronię od siebie innych. Bo nie wiem tak naprawdę, czy czegoś nie wynoszę z oddziału. A osoby w moim wieku koło 30-tki, 40-tki to osoby, które w większości na razie nie są, i póki co mogą nie zostać szybko zaszczepione, a potem będą bardzo ciężko przechodzić zakażenie.
I pani to obserwuje w tym szpitalu?
– Tak. Oczywiście są też starsze osoby, ale w dużej mierze nasi pacjenci to osoby 30-, 40- i 50-letnie. I wcale nie mają bardzo obciążających chorób współistniejących. To zwykli ludzie, sprawni, często wysportowani. Mamy na przykład pacjentów, którzy byli hospitalizowani w innym szpitalu, wyszli do domu w stanie dobrym i nagle trafiają do nas z nawrotem choroby, w dość ciężkim stanie.
A najtrudniejszy dyżur?
– To jeden z ostatnich. Nocny dyżur. Byliśmy w dosyć małej obsadzie. Jeden z pacjentów bardzo szybko nam się pogarszał. W efekcie trafił na intensywną terapię. Inni pacjenci też wymagali naszego wsparcia, ale ten pacjent wyjątkowo. Nie był w stanie się położyć, bo tak było mu duszno. Cały czas siedział, nawet spał na siedząco z głową opartą o stolik. Bałyśmy się, że na czas nie zdążymy mu pomóc, że na czas nie trafi na intensywną terapię, ale to się udało. Mamy nadzieję, że mimo respiratora wyjdzie z tego. Ma szansę na pewno. Myślałam, że po latach łatwiej mi będzie znosić takie ciężkie momenty w pracy, ale mam wrażenie, że teraz jest gorzej niż było. Ze śmiercią jesteśmy tu na co dzień, a każdego pacjenta znamy, do każdego się przywiązujemy, oni też nas rozpoznają, przecież oni spędzają tu długie tygodnie. Nawet po dyżurze, dopytuję kolegów z pracy o moich pacjentów…
Jak staracie się pomagać pacjentom w tym najtrudniejszym czasie, czasie odchodzenia? Zwilżacie usta wodą, trzymacie za rękę?
– Tak. Pacjenci różnie się zachowują w takich momentach. Jedni bardzo chętnie się temu poddają, inni nie. Moment agonii jest bardzo długi w szpitalu. O wiele dłuższy niż w warunkach domowych. Leki, które podajemy w pewnym stopniu przedłużają życie. Te osoby, dwa, trzy dni przed śmiercią tracą kontakt, ale taka bliskość, mówienie do nich jest dla nich bardzo ważne. Mówienie spokojnym głosem, zapewnianie, że są bezpieczni.
Pani też to robi?
– Oczywiście. Teraz mamy na oddziale starszą panią Jadzię. Wiemy, że ona już nie rokuje, ale robimy wszystko, by ten czas odchodzenia był dla niej spokojny. By nie musiała się bać, by nie czuła się taka samotna. Staramy się pani Jadzi zapewnić jak największy komfort, jak najmniej ją kłuć. Mimo że jest nieprzytomna, to robimy wszystko, by było jej jak najwygodniej. Ona już nie jest w stanie pić, czy przełykać. Ale to zwilżanie ust, ten dotyk, wiemy, że jest to ważne. Pani Jadzia nie odtrąca ręki, chce, by ją za nią trzymać. Ale są pacjenci, którzy w takim momencie są bardzo przeczuleni, nie chcą dotyku. Chcą, żeby ich zostawić w spokoju i wtedy też tak robimy. Monitorujemy, żeby byli bezpieczni, wygodnie ułożeni. To na takich końcowych etapach życia jest najważniejsze, ten komfort i działanie przeciwbólowe. (przyp. red. kilka dni po naszej rozmowie pani Jadzia zmarła, a jej rodzina przekazała personelowi szpitala ogromne podziękowania za niezwykłą empatię).
Najmłodszy pacjent ile ma lat?
– 27 lat. On jest w stanie dość dobrym, ale to wszystko się zmienia. Mam też pacjentów zaraz po 30-tce. Są w znaczcie cięższych stanach. A to byli młodzi i zdrowi ludzie, a jednak bardzo ciężko przechodzą tę infekcję.
Jak medycy są teraz odbierani przez ludzi, dalej biją wam brawo?
– Teraz jest zupełnie inaczej. Na początku, rok temu, rzeczywiście wszyscy nam klaskali. Teraz mam wrażenie, że jesteśmy na cenzurowanym i obwinia się nas o trwanie tej epidemii dla naszych korzyści materialnych, które tak naprawdę nie są wymierne w stosunku do tego, przez co przechodzimy. Słyszę nawet głosy, że nam zależy na tym, żeby ta epidemia trwała jak najdłużej, żebyśmy mogli się nachapać. To przykre. Jest taki odbiór w społeczeństwie, że my to robimy dla pieniędzy.
Co by pani powiedziała osobom, które nie wierzą w pandemię, nie zakładają masek, nie stosują się do zaleceń?
– Gdyby była taka możliwość to zaprosiłabym do szpitala, na oddział COVID-owy, żeby zobaczyli, jak wygląda nasza praca, od środka. Pozostaje mi więc apelować, by nie ryzykowali swojego zdrowia, powikłań, które się wiążą z zachorowaniem i długotrwałych konsekwencji. Nikt, kto tego nie doświadczył i nie zobaczył na własne oczy nie jest w stanie powiedzieć, jak duże jest to zagrożenie i to dla każdego.
Kiedyś myśleliśmy, że najbardziej zagrożeni są starsi ludzie i tylko oni umierają.
– Nic bardziej mylnego. Umierają także młodzi ludzie. Mało kto z nich jest zaszczepiony.
A co by pani powiedziała przeciwnikom szczepień?
– Sama na początku bardzo ostrożnie podchodziłam do tematu szczepień. Rozumiem obawy ludzi. Ale teraz nie wyobrażam sobie, żeby nie być zaszczepioną. Dzięki temu mogę się ustrzec przed długotrwałymi konsekwencjami. Sama przez to szczepienie przeszłam dosyć ciężko. Około tygodnia borykałam się ze złym samopoczuciem, gorączką, ale teraz wiem, że jestem bezpieczna.
Źródło: fakt.pl