– Dzięki bardzo dużej wiedzy w tej dziedzinie (prawa – red.) byłam w stanie przekonać nawet prezesa Kaczyńskiego, dlaczego dany przepis się nie ostanie – w rozmowie z Interią zdradza Jolanta Turczynowicz-Kieryłło, była szefowa kampanii prezydenta Andrzeja Dudy. Tylko u nas znana mecenas ujawnia, w jakich okolicznościach rozstała się z ekipą prezydenta. Opowiada o tym, kto odradzał jej spotykać się z dziennikarzami i czy koledzy z Porozumienia się jej wypierają. – W cztery oczy nikt nie powiedział mi nic nieprzyjemnego – przekazała nam Turczynowicz-Kieryłło.
Jolanta Turczynowicz-Kieryłło /Andrzej Iwańczuk /Reporter
Jakub Szczepański, Interia: Jak trafiła pani do środowiska Porozumienia?
Jolanta Turczynowicz-Kieryłło, adwokat i była szefowa kampanii Andrzeja Dudy: – Choć media często piszą inaczej, nie jestem ani nie byłam członkiem Porozumienia. Ale od dawna zajmowałam się sprawami, które były bliskie temu ugrupowaniu. Chodzi o gospodarkę, sądownictwo, konstytucję. Jako prezes zarządu Akademii de Virion spodziewam się, że mogłam pozostawać w orbicie zainteresowania partii.
Kiedy w pani karierze pojawił się Jarosław Gowin?
– Dokładnie nie pamiętam. Przez wiele lat współpracowałam z posłami i senatorami związanymi ze środowiskiem prawicy. Pomagaliśmy ludziom, którzy zwracali się do biur poselskich z problemami prawnymi, organizowaliśmy debaty, konferencje. Może nie było to najważniejsze, ale mogło być odczytywane jako gotowość do udziału w życiu publicznym.
Startowała pani do Senatu z poparciem Zjednoczonej Prawicy.
– Przez całą kampanię byłam mocno zaangażowana w sprawy związane z wymiarem sprawiedliwości. Na bieżąco komentowałam, co się dzieje z perspektywy niezależnej. To było racjonalne. Później kiedy doszło do kryzysu w sądownictwie ze względu na ustawę „kagańcową” – straszna nazwa – premier Gowin zwrócił się do mnie z prośbą o wsparcie eksperckie. Tak pojawiło się moje pierwsze, duże polityczne, ale i prawne zadanie.
Jakie?
– Przygotować projekt zmian ustawy tak, żeby wyeliminować kontrowersyjne zapisy, moim zdaniem zupełnie niezgodne z przepisami polskiego i europejskiego prawa…
…zbuntowała pani Porozumienie!
– No tak, jestem trochę buntownikiem w dobrej sprawie. A na poważnie, nie musiałam nikogo buntować. W tym środowisku widziałam zgodę co do tego, żeby wprowadzać poprawki. One były radykalne, bo nie wyobrażałam sobie, żeby sędziowie w ramach działalności orzeczniczej, nie mogli składać pytań prejudycjalnych do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Uważałam, że nie można głosować za takim zapisem.
Jak to możliwe, że ktoś, kto rzuca kłody pod nogi Zbigniewowi Ziobrze, trafia do ścisłego kierownictwa sztabu Andrzeja Dudy?
– Rozmawiałam o tym z prezydentem, on znał moje poglądy na ten temat. Ministrowie prezydenccy wiedzieli, co mam do powiedzenia w kwestiach wymiaru sprawiedliwości. Andrzej Duda mnie poprosił, żebym została szefową kampanii. Nie miałam w ogóle napiętych stosunków ze Zbigniewem Ziobrą. Zresztą również prezes PiS chciał, żebym zaangażowała się w kampanię wyborczą. Odbierałam to jako zgodę na dobre zmiany.
Jeśli chodzi o słynną ustawę kagańcową, atmosfera między ministrem sprawiedliwości a prezydentem była tak gęsta, że w powietrzu można było zawiesić siekierę. A oni tak zgodnie na panią postawili?
– Zaznaczam, negocjacje z Ministerstwem Sprawiedliwości w sprawie ustawy były bardzo ciężkie. To była gigantyczna praca, spałam wtedy po cztery godziny dziennie. Najpierw musiałam przekonać Porozumienie, a potem trzeba było wszystko negocjować. Sprawowałam funkcję ekspercką. Dzięki bardzo dużej wiedzy w tej dziedzinie byłam w stanie przekonać nawet prezesa Kaczyńskiego, dlaczego dany przepis się nie ostanie. I jak się okazało, nie tylko główne poprawki, ale i preambułę do ustawy udało się przegłosować. Poza tym nie byłam z opozycji.
To atut?
– Jeśli mówiłam, że coś jest niezgodne z przepisami prawa czy umów międzynarodowych, dawało mi to nieprawdopodobną siłę. Bo nie było powodów politycznych, dla których miałabym kręcić. Zresztą mówiłam to życzliwie. Chyba każdy uważa, że reforma systemu sprawiedliwości jest potrzebna. Z prezydentem rozmawialiśmy o potrzebie kompromisu. Jego role widziałam tu jako istotną.
Udało się pani wpłynąć na prezydenta?
– Moja bezkompromisowość mogła się podobać.
Pięknie! Namówiła pani do buntu i Porozumienie, i prezydenta.
– Najzabawniejsze było to, że nazywali mnie Konradem Wallenrodem w spódnicy. To jednak nieznana literaturze formuła, że mickiewiczowski bohater jest zabijany przez środowisko, które wysyła go z misją. A mnie niszczyły przecież media liberalne jak „Gazeta Wyborcza”.
Poinformowała pani otoczenie Andrzeja Dudy o swoich potencjalnie słabych punktach, zanim dołączyła pani do ścisłego kierownictwa sztabu?
– Oczywiście, że rozmawia się o czymś, co może zostać wykorzystane przez drugą stronę w kampanii prezydenckiej. Nie przyszło mi jednak do głowy, że napaść w Milanówku może zostać do czegokolwiek wykorzystana. Byłam ofiarą, a nie napastnikiem.
Nie ulega wątpliwości, że stała się pani medialna. To nie jest tak, że pani środowisko odwróciło się od pani z tego względu?
– W trakcie kampanii nie zdążyłam za wiele powiedzieć o koncepcji prezydentury, bo od razu zostałam zaatakowana. Jeden z profesorów z naszego ośrodka zwrócił mi uwagę, że chociaż pełniłam tak kluczową rolę w kampanii prezydenta, w żadnych mediach nie pojawiła się nawet moja sylwetka (gatunek dziennikarski – red.), wywiad programowy, co było precedensem. Dlatego mówiłam o podciętych skrzydłach. Zdawałam sobie sprawę, że weszłam do środowiska, które do końca nie jest moje. Czułam jednak, że dzięki poprawkom bronię wymiaru sprawiedliwości. To było dla mnie ważne jako dla adwokata.
Wróćmy do pytania. Koledzy pani zazdroszczą?
– Nie wiem. Nie mam parcia na szkło, tylko parcie na prawdę. Mówię, co myślę, nie kombinuję. I chyba wiele osób to docenia. Nie jestem osobą zazdrosną, więc nie rozumiem takiego uczucia. Kiedy wchodziłam do polityki, niektórzy mówili o wejściu do gniazda os. A ja nie bałam się, że mnie ktoś użądli. Bo przecież to ja przynosiłam im miód.
Niektórzy politycy Porozumienia się pani teraz wypierają. Dlaczego?
– Tego nie rozumiem. W ogóle nie spotkałam się z tym osobiście.
Przecież Kamil Bortniczuk powiedział publicznie, że na pani miejscu wycofałby się z kampanii. Kilka dni później się pani wycofała.
– To, co powiedział, nie miało najmniejszego wpływu na moją decyzję. Zastanowiło mnie, dlaczego tak mówi. Poczułam koleżeńską nielojalność, bo publikacje prasowe, które stały się powodem tej wypowiedzi, były absurdalne.
Obóz Zjednoczonej Prawicy słynie z lojalności. Panią porzucili.
– Jeśli wchodzimy w jakąkolwiek sferę działania, oczekujemy dream team’u. Miałam taką nadzieję. Nawet w ramach sztabu wyborczego Andrzeja Dudy. Nie wchodziłam w niuanse organizacyjne, miałam samodzielną niezależną pozycję, więc nie powinnam tam nikomu przeszkadzać.
Było inaczej?
– Kiedy ludzie, z którymi wychodzisz na pole bitwy, przestają cię wspierać, zastanawiasz się, czy można na nich liczyć. Bo być może stykasz się z kimś, kto przedkłada swoje interesy nad dobro nadrzędne, o które chciałeś walczyć. Po publicznej wypowiedzi Bortniczuka zaczęłam się zastanawiać, gdzie jest prawda. W cztery oczy nikt nie powiedział mi nic nieprzyjemnego.
Za pani plecami na pewno można sporo usłyszeć.
– Media pisały na przykład o tym, że przyćmiewam prezydenta. Z drugiej strony miałam świadomość, że piszą o mnie rzeczy niezgodne z prawdą, ale dementowanie będzie nakręcało spirale nowych publikacji.
Adam Bielan panią blokował?
– Rzeczywiście był odpowiedzialny za kampanię medialną i jako rzecznik prasowy odradzał mi wywiady. Umawiałam się z dziennikarzami, a później z tego powodu musiałam odkładać spotkania. Dla mnie to było niezręczne: w mediach informowano, że gdzieś się pojawię, a później moi rozmówcy pewnie musieli się tłumaczyć swoim szefom.
Z czego to wynikało?
– Chodziło o to, żeby nie wpływać na przeciążenie wizerunkowe prezydenta i dlatego to zaakceptowałam. Pomyślałam sobie, że chociaż tracę na reputacji i nie mogę się bronić, zacisnę zęby, przetrwam to… I nagle pojawił się Kamil Bortniczuk ze swoją nieuczciwą wypowiedzią.
Została pani ukarana za lojalność?
– To było słabe. Naprawdę nie wiem, o co chodziło. Być może każda z tych osób w moim otoczeniu czuła się zagrożona. W każdym razie wyznaję zasadę, że jeśli masz problem, to o nim uczciwie rozmawiaj, a nie obgaduj. W polityce jest zdecydowanie za dużo fałszu.
To prezes PiS zadecydował o zakończeniu pani kariery w sztabie prezydenta?
– Sama podjęłam tę decyzję, głównym powodem był stan zdrowia. Nie wiem, czy były jakiekolwiek rozmowy w sztabie na ten temat, nie sądzę, żeby takie decyzje zapadały bez zainteresowanego. To przeczyłoby wszelkim dobrym obyczajom. Kamil Bortniczuk wypowiadał się w opozycyjnych mediach w środę, z pewnością była to wypowiedź niesamodzielna, ale nie wnikam, kto ją inspirował. Ja zaś zrezygnowałam z funkcji w sobotę, praktycznie w przeddzień totalnych zmian w państwie związanych z pandemią koronawirusa.
– Zależało mi jeszcze, żeby ukazał się przeprowadzony ze mną wcześniej wywiad w „Polska The Times”. Nie interesowały mnie opinie żadnej partii, tylko zdanie prezydenta. Dlatego w tym ostatnim okresie wstrzymałam kontakty z Adamem Bielanem i Jarosławem Gowinem. Miałam dość odwagi, wiedziałam, o co walczę. To, że moi koledzy zwątpili, daje tylko im świadectwo.
Żałuje pani czegoś?
– Wiele rzeczy zrobiłabym inaczej. Natomiast na brutalne ataki patrzę z coraz większym dystansem. Stawka w wyborach prezydenckich jest tak wysoka, że niestety pojedynczy człowiek jest w nich traktowany instrumentalnie. Coraz częściej myślę i rozmawiam o tym, co mogłoby realnie zmienić ten negatywny świat polityki. Wierzę, że przyjdzie czas, w którym znajdę rozwiązanie.
Źródło: interia.pl