– Bardzo obawiam się o utratę personelu medycznego, pacjenci onkologiczni bezwzględnie potrzebują specjalistycznej opieki. Z jednej strony istnieje ryzyko, że np. personel średni przejdzie do szpitali covidowych. Z drugiej strony obawiam się o zdrowie mojego personelu. Każde zakażenie choćby jednego członka zespołu wyłącza zespół na przynajmniej dwa tygodnie. W sytuacji niedoborów kadrowych jest to szczególnie niebezpieczne – mówi „SE”prezes Polskiego Towarzystwa Onkologicznego, Prof. Adam Maciejczyk.
„Super Express”: – Wielu lekarzy alarmuje, że sytuacja osób, które przebywają na oddziałach onkologicznych, jest fatalna. To prawda?
Prof. Adam Maciejczyk: – Coraz większym problemem jest niewystawianie kart DiLO pacjentom, u których rozpoznano chorobę nowotworową. Dostajemy sygnały od pacjentów, że lekarze nie chcą wystawiać kart lub nie widzą takiej potrzeby.
– Czym jest karta DiLO i w jakim celu jest wystawiana?
– Przypomnijmy – karta DiLO nie jest wystawiana wyłącznie w celach sprawozdawczych do NFZ. Jest to „zielony paszport” pacjenta z podejrzeniem nowotworu, jest to jego przywilej, dzięki któremu trafia na szybką ścieżkę onkologiczną. Dzięki karcie widzimy tych pacjentów w systemie i możemy im pomóc.
– Jeśli pacjent nie figuruje w systemie, to ten uznaje, że po prostu go nie ma?
– Tak. Pacjent bez karty DiLO jest niewidoczny i trafia do standardowych kolejek, tracąc tym samym szansę na szybkie podjęcie leczenia. Na Dolnym Śląsku podpisaliśmy porozumienie z lekarzami rodzinnymi, aby szybciej „wyłapywać” pacjentów onkologicznych. Uruchomiliśmy też aplikację „Mobilne DCO”, dzięki któremu pacjent po wypełnieniu krótkiej ankiety kierowany jest na odpowiednie badania profilaktyczne.
– Czy jest pan w stanie ocenić, czy rok temu, o tej samej porze trafiali do pana pacjenci w mniejszym lub większym stadium zaawansowania choroby nowotworowej? Czy koronawirus ma wpływ na stan pacjentów, którzy trafiają pod pana opiekę?
– Dotychczas wielu pacjentów trafiało do nas z bardzo zaawansowaną chorobą, w szczególności dotyczyło to pacjentów z nowotworami przewodu pokarmowego czy płuc. W przypadku tych drugich ponad 80 proc. stanowiły rozpoznania w III i IV stadium zaawansowania, a więc w momencie, w którym pacjent ma bardzo złe rokowanie. Najbardziej niebezpieczne zjawisko, które teraz obserwujemy, to duży spadek pacjentów z rakiem płuca – jest ich o wiele mniej.
– Dlaczego?
– Może to po części wynikać z tego, że szpitale płucne, które zajmują się diagnostyką chorób płuc, w znacznej mierze zajmują się teraz pacjentami z COVID-19. Rak płuca był do tej pory najtrudniej wykrywalny i umierało z jego powodu najwięcej pacjentów onkologicznych.
– To bardzo niepokojące prognozy.
– Owszem. Teraz ta sytuacja może się jeszcze pogorszyć.
– Pozostając przy temacie koronawirusa. Nie obawia się pan, że dojdzie do sytuacji, w której medycy leczący do tej pory pacjentów onkologicznych zostaną przesunięci do walki z osobami, które cierpią na chorobę COVID-19?
– Bardzo obawiam się o utratę personelu medycznego, pacjenci onkologiczni bezwzględnie potrzebują specjalistycznej opieki. Z jednej strony istnieje ryzyko, że np. personel średni przejdzie do szpitali covidowych. Z drugiej strony obawiam się o zdrowie mojego personelu. Każde zakażenie choćby jednego członka zespołu wyłącza zespół na przynajmniej dwa tygodnie. W sytuacji niedoborów kadrowych jest to szczególnie niebezpieczne.
– Co można zrobić?
– Musimy za wszelką cenę utrzymać szpitale onkologiczne dla wszystkich pacjentów, którzy wymagają pilnych procedur. Najwyższy czas, żeby wprowadzić w onkologii zarządzanie kryzysowe. Musimy scentralizować chirurgię onkologiczną, tak jak zrobiła to włoska Lombardia podczas pierwszej fali pandemii. Największa placówka onkologiczna w danym regionie wykonuje operacje wszystkim pacjentom onkologicznym z regionu w trybie dyżurowym (7 dni w tygodniu), opierając się na personelu przesuniętym ze szpitali, których działalność jest czasowo ograniczona.
Źródło: se.pl