Przed każdym startem modli się o boską ochronę. Stwórca kilka razy chwycił za kierownicę i wyprowadził go z niebezpiecznego zakrętu. Ocalił też jego ukochaną córeczkę. Kiedy rodziła się Alicja, rajdowiec przeżył wraz z żoną chwile grozy. „Prosiłem Boga: 'Daj mi to dziecko, co ono winne, takie stworzonko?'”.
Krzysztof Hołowczyc /Kurnikowski /AKPA
„Wierzę w Boga i ufam, że jeśli mam jakąś drogę w życiu, to On tym kieruje. Może jestem częścią jakiegoś planu?” – zastanawia się Krzysztof Hołowczyc (56 l.).
Rajdowiec podkreśla, że najważniejsza jest dla niego rodzina – ukochana żona Danuta oraz córki: Karolina, Alicja i Antonina. Gdy życie drugiej pociechy było zagrożone, gorąco się modlił do Stwórcy. Jej ocalenie uważa za cud. Niejedyny.
Dziesiątki razy odnosił obrażenia, dwukrotnie miał złamany kręgosłup. W wielu niebezpiecznych sytuacjach Bóg czuwał nade mną. Podczas całej kariery miałem kilka naprawdę poważnych wypadków, mogły skończyć się tragicznie. Wciąż jednak chodzę po tym świecie, mogę się ścigać. Zawdzięczam to Opatrzności – wyznał.
Wychował się w tradycyjnym, kochającym domu. Jego rodzice tworzyli zgodne małżeństwo i stanowili dla niego wzór. W mojej rodzinie było tak: jeden mężczyzna, jedna kobieta – wspominał sportowiec.
Kiedy umarła jego mama, ojciec przez kilka lat był sam, a potem odnalazł kobietę, z którą spotykał się jeszcze w szkole średniej. Ona też była wdową. I tata się z nią ożenił. My – Hołowczyce – mamy chyba w genach tę monogamię zakodowaną- opowiadał.
Krzysztof był mocno związany z tatą. Zawdzięczam mu wiele. Wychował mnie i ukształtował na prawego człowieka. To on zaraził mnie samochodowym bakcylem. Posadził kilkuletniego malca na swoich kolanach w aucie i powiedział: „Teraz ty prowadzisz” – wspominał z uśmiechem i dodał: – Potem przymykał oczy na moje szczeniackie wybryki, najpierw na motorowerach i motocyklach, potem już samochodami.
Kiedy zaczął się spotykać z przyszłą żoną, Danutą, miał zaledwie szesnaście lat i był motoryzacyjnym wariatem. Wyczyny Krzysztofa mogły skończyć się tragicznie. Jego koledzy ostrzegali ją: „Ty do tego gościa nawet nie podchodź, bo on tygodnia nie przeżyje”. Mylili się, gdyż tworzą szczęśliwy związek od ponad 30 lat.
Krzysztof Hołowczyc /MWMedia
Nigdy nie usłyszał od żony, że ma porzucić swoją pasję. Mówi, że wiele jej zawdzięcza: – Moja żona to prawdziwy przyjaciel, który będzie za mną stał w najcięższych momentach. Ja bez mojej żony nic bym w życiu nie zrobił, niczego bym nie osiągnął. Mogę powiedzieć, że z drapieżnika, z bezwzględnego drania, który widział tylko swój sukces, walkę o zwycięstwo, ona zrobiła człowieka – mówi.
Sportowiec jest przekonany, że największym błogosławieństwem dla rodziny są dzieci. – Nie ma większego sensu w życiu – mówi. Kiedy rodziła się jego średnia córka, Alicja, przeżył wraz z żoną chwile grozy. Niemowlę owinęło się pępowiną.
– Wyjęli ją właściwie w zamartwicy. Leżało to maleństwo, rączki i nóżki wisiały. Kiwałem się nad inkubatorem 12 godzin i patrzyłem na wykresy – wspominał Hołowczyc. – Prosiłem Boga: „Daj mi to dziecko, co ono winne, takie stworzonko?”. I potem zobaczyłem na twarzy lekarza, że ją mamy – relacjonuje.
Kiedy jego córki, Karolina i Alicja, podrosły, namówił żonę na kolejne dziecko. Na świat przyszła Antonina. – Puchary i uwielbienie tłumów są miłe, ale prawdziwe życie dzieje się gdzieś indziej. Rodzinie zawdzięczam to, że po porażkach znajdowałem w sobie siłę, by walczyć dalej – mówi.
Jako rajdowiec wielokrotnie przekonał się jak kruche jest życie. Kilka razy byłem już pewien, że zaraz zgaśnie światło i zginę. Fizyka wskazywała na to, że nie mam szans. Ktoś u góry stwierdził, że mam tu jeszcze coś do zrobienia – podsumował.
I dodał, że Dakar to najniebezpieczniejszy rajd świata, w trakcie którego niejednokrotnie otarł się o śmierć. – Zawsze przed startem kolejnego odcinka modlę się, aby Bóg czuwał nade mną i pozwolił mi bezpiecznie dojechać do mety – zdradza.
Dziś ze spokojem myśli o przyszłości. – Wiem, co będzie po śmierci, spokojnie się do tego przygotowuję i grzecznie czekam. I nawet, gdy czasem któryś z kolegów odchodzi po ludzku za wcześnie, wiem, że Pan Bóg go potrzebował, bo zbiera sobie tę grupę rycerzy. I ja też chciałbym być w tej grupie, by tam Bogu służyć jako jeden z nich – zapewnia.
Krzysztof Hołowczyc /Andras Szilagyi /MWMedia
Krzysztof Hołowczyc /Andras Szilagyi
Źródło: pomponik.pl