Jeżeli interesujesz się freedivingiem, na pewno doskonale znasz Julię Kozerską, która od lat należy do ścisłej czołówki sportowców nurkujących na wstrzymanym oddechu. Z tą mieszkającą w Katowicach reprezentantką Polski rozmawiamy świeżo po Basenowych Mistrzostwach Europy CMAS w Stambule, gdzie w czasie 4 minut i 5 sekund pokonała pod wodą dystans 196,95 m; nie tylko zdobywając złoty medal, lecz także ustanawiając rekord świata.
W dzieciństwie spędzała pani całe dni na nurkowaniu w wannie?
Jak niemal każde dziecko lubiłam spędzać czas w wodzie, pływać. Pamiętam też, że w trakcie wakacji, spędzanych we wsi Kamyk, napełniałyśmy z kuzynką miskę, zanurzałyśmy w niej głowy i mierzyłyśmy sobie czas na wstrzymanym oddechu. Jednak później, gdy dorosłam, nurkowanie nie sprawiało mi – mówiąc najdelikatniej – absolutnie żadnej frajdy.
Dzisiejsza kariera to efekt przypadku?
Nie tyle przypadku, co wręcz przymusu. W roku 2011 odbywałam kurs na ratownika WOPR, podczas którego w ramach zaliczenia trzeba przepłynąć pod wodą 50 metrów, natomiast aby zdać egzamin, pokonać dystans o połowę krótszy.
Owe 25 metrów było dla mnie czymś wykonalnym, choć w naprawdę wielkich mękach. Natomiast „pięćdziesiątka”? Owe osiem lat temu nie było żadnych szans, abym dała radę. Tak więc musiałam naprawdę mocno zacisnąć zęby i trenować do skutku.
Naprawdę nienawidziłam nurkowania, było dla mnie czymś strasznym. Wszystko zaczęło zmieniać się, gdy po raz pierwszy dałam radę pięćdziesięciu metrom. Wówczas wszystko zaczęło toczyć się zgodnie z zasadą „apetyt rośnie w miarę jedzenia”: pomyślałam, że spróbuję jeszcze pokonać 75 metrów, ale później daję sobie z tym spokój.
Tyle tylko, że za jakiś czas zaczęło kusić dojście do równej setki i… przepadłam, nie było odwrotu z tej drogi. We freedivingu zakochałam się na dobre po pierwszych zawodach, na które pojechałam głównie towarzysko… Tak czy owak gdyby osiem lat temu ktoś powiedział mi, że będę rekordzistką świata, wyśmiałabym go.
Na ile istotne są w tej dyscyplinie predyspozycje wrodzone?
Owszem, mogą pomóc w osiągnięciu pewnych efektów w krótszym czasie, lecz nic poza tym. Wejście na poziom mistrzowski jest możliwe dla absolutnie każdej zdrowej osoby – to wyłącznie kwestia odpowiednio ciężkich treningów.
Wydaje mi się, że zdecydowana większość najlepszych freediverów nie urodziła się jako „superludzie”; to raczej przeciętne osoby, które pewnego dnia zaczęły uprawiać ten sport, z początku nie marząc o wielkiej karierze. Po prostu, z czasem wykazały się odpowiednim samozaparciem, poświęciły wystarczająco dużo czasu na rozwijanie umiejętności.
Jak wygląda to w pani przypadku?
Ćwiczę cztery do sześciu razy w tygodniu. Przygotowania obejmują treningi siłowe, pływackie i typowo freedivingowe. Te ostatnie polegają głównie na przemierzaniu kolejnych długości basenu, nabierając powietrza jak najrzadziej. Im bliżej zawodów, tym dystanse są dłuższe; przed startem na jednym treningu pokonuję w ten sposób kilometr.
Jak w takich momentach wygląda walka ciała – spragnionego tlenu – z umysłem?
Najpierw pojawia się pewien dyskomfort, który prowadzi do kryzysu. U każdego zawodnika ma to miejsce na innym dystansie, jednak podobne są objawy: zaczyna się od zmęczenia mięśni i skurczów przepony.
Umysł zaczyna wówczas zachęcać do wynurzenia się; mówi nam „po co się tak męczyć, przecież za chwilę będzie jeszcze gorzej”. W takich momentach trzeba skupić się na celu, jaki sobie wyznaczyliśmy. Gdy dzieje się to w trakcie zawodów, kluczowe jest pomyślenie o tym, ile pracy włożyliśmy w start. Przecież szkoda byłoby zaprzepaścić pół roku przygotowań tylko dlatego, że płuca domagają się jakiegoś tam tlenu.
Wiadomo, czasami – jak to w sporcie – nie zdobywa się medali, chociaż człowiek dał z siebie absolutnie wszystko. Jednak taka porażka jest niczym w porównaniu z sytuacją, w której poddaliśmy się z własnej woli.
Od czasu do czasu pojawia się stres związany z ryzykiem utopienia się?
Nie, nigdy, bo przecież człowiek ma świadomość, że każda impreza jest odpowiednio zabezpieczona. Nawet jeżeli zawodnik traci przytomność, natychmiast reagują tzw. safety diverzy, którzy zawsze płyną nad każdym sportowcem i w razie problemów wyciągają go na powierzchnię.
Wielkie sukcesy w tym sporcie odnosi nie tylko pani; Polki i Polacy od dawna należą do ścisłej światowej czołówki. Jak można wyjaśnić ten fenomen?
Rzeczywiście, mamy na koncie całe mnóstwo sukcesów. Nawet jeżeli wspomnieć tutaj jedynie o niedawnych mistrzostwach w Stambule, to warto wspomnieć o Mateuszu Malinie, który zdobył tam trzy medale, w tym złoto w kategorii DYN (pływanie pod wodą z płetwami) – przepłynął pod wodą 316,53 metra, również ustanawiając nowy rekord świata.
Jeżeli mielibyśmy poruszyć kwestię pieniądzy w tym sporcie, to czy rozmowa byłaby długa?
Nie, gdyż tych pieniędzy po prostu nie ma. W ciągu ośmiu lat startów, podczas których przywoziłam trofea z najważniejszych światowych imprez, dostałam od naszego państwa równe 0 złotych. Przykro mi to stwierdzać, lecz nie wierzę, aby sytuacja zmieniła się na lepsze.
Aby startować w zawodach, pracuję jako ratowniczka na basenie w katowickim Spodku, jestem też na etapie poszukiwania sponsora. Cóż, w Polsce nie możemy liczyć na wsparcie takie, jak np. we Włoszech, gdzie zawodnicy otrzymują stypendia sportowe.
Oczywiście, mam świadomość tego, iż to dyscyplina niszowa, nikt tutaj nie spodziewa się milionów.
Marzę jedynie o dniu, w którym sportowiec odnoszący sukcesy w barwach biało-czerwonych będzie przynajmniej wychodził na zero.
Źródło: natemat.pl