Ten zapach to jeszcze nie jest smród. Choć już niepokojący, słodkawy. – Pani mi da szyneczki, takiej najlepszej – prosi starszy mężczyzna i wyciąga drobne w trzęsącej się dłoni. Oprócz tego Polacy na śniadanie zjedzą jeszcze przeterminowany od pięciu dni tatar i kiełbasę. Podleczą się przeterminowanymi od dwóch lat lekami, które są dostępne tylko na receptę, ale nie tu. I nie, nie jesteśmy na wsi, gdzieś w Polsce B. To czarny rynek na stadionie Olimpii, w środku Warszawy, w sercu zjednoczonej Europy.
Leki do kupienia na warszawskim bazarze (WP.PL, Fot: Piotr Mieśnik)
Niedziela niehandlowa. Większość sklepów jest zamknięta. Ale tu nie obowiązuje prawo, żadne. O 6:30 rano jest jeszcze dość ciemno, a na warszawskim bazarze Olimpia już mrowią się ludzie stojący w kolejkach.
Handlarze, którzy się spóźnili, szukają choć metra kwadratowego wolnej przestrzeni. W pośpiechu rozstawiają towar, choć stali bywalcy nawet się do tego nie kwapią. Sprzedają prosto z paki. Zazwyczaj bez wywieszonych cen. Wszystko jest na gębę. Po złotówce, dwa lub pięć złotych. A jak kupisz więcej, to dostaniesz rabat. – A ile to jest, to więcej? – pytamy zaciekawieni. – Co najmniej pięć sztuk – odpowiada ponad głowami klientów kobieta.
Gdy wchodzisz na Olimpię od Prymasa Tysiąclecia, wciąga cię w swoje chodniki i korytarze pchli targ jakich wiele. W kartonach leżą podniszczone patelnie, „schodzone” staniki, wybrakowane książki. Popsute zabawki, lampki, słoiki. Meble i szmaty. Ostatnie dobra rodowe ludzi zżeranych przez nałóg. Albo biedę. Jeśli jednak zanurzysz się nieco głębiej, odkryjesz prawdziwe serce tętniącego życiem czarnego rynku Olimpii.
Zmianę rozpoznasz najpierw po zapachu. To słodkawy i lepki melanż przeterminowanych mięs i wędlin, dojrzewających w cieple i z dala od lodówek serów, a wszystko to w ciężkim akompaniamencie potwornie śmierdzącego tytoniu z kontrabandy.
Surowe mielone mięso leży w plastikowych opakowaniach w przybrudzonych kartonach. Na pierwszym planie parówki i kabanosy w kilogramowych opakowaniach, oślizgłe pod lepiąca się do nich folią. Kupujemy je. Kalendarz pokazuje 20 października. Na opakowaniu data ważności to jednak: 06.10.2019.
Obok leży boczek w plasterkach. Ważny jeszcze jeden dzień. Paczuszka za dwa złote. Jak weźmiesz pięć, płacisz po złotówce. Do tego jeszcze kiełbaski, które przeterminowały się tydzień temu. Cena? Tylko złotówka. Emerytka pakuje do siatki dwa opakowania. Bierze też naleśniki z serem. Ich termin przydatności do spożycia minął dwa dni wcześniej. Nie wyglądają jeszcze tak źle, żeby człowiek miał się brzydzić. Jest też chleb. W różnych stadiach czerstwości. Ukraińcy biorą ten w workach, po pięć bochnów. Tu wyjątkowo ktoś wystawił cenę. 2 złote.
Na stole piętrzą się też plastikowe opakowania tatara z cebulką. Za 150g trzeba zapłacić dwa złote. Przy pięciu sztukach cena spada o połowę. Są ludzie, którzy boją się jeść surowe mięso z jajkiem nawet w wykwintnych restauracjach. Ale tu ci, którzy nie znają smaku prawdziwego życia, przecież nie przychodzą. Tu kupuje się i zjada tatar od tygodnia przeterminowany, stojący na słońcu. Kupuje się i zjada ze smakiem.
– Przychodzę tu od wielu lat. Wybór bardzo duży. Nigdzie nie ma tak niskich cen. Jak parówki są dwa dni po terminie, to jeszcze nie są zepsute. To samo inne wędliny. Tatara nie biorę, bo jest z cebulką, a tego nie lubię. Wracam do domu, obmywam wszystko i chowam do lodówki. Płacę kilka razy mniej niż w markecie – mówi nam pani Krystyna, emerytka z warszawskiej Woli. Jej emerytura sięga ok. 900 złotych. Mieszka sama. Płaci wysoki czynsz. Musi bardzo oszczędzać, by starczyło jej do końca miesiąca.
Kilka alejek dalej, w samym jądrze bazaru, poruszenie przy stoisku z kilkunastoma wystawionymi kartonami. Kolejne kilkadziesiąt stoi z tyłu, porozrzucane na ziemi. W każdym z nich leki i suplementy. Na alergię, przeziębienie, hemoroidy, prostatę. Praktycznie na każde schorzenie. Są też takie, które w aptece są dostępne wyłącznie na receptę. Krople do oczu Cusicrom w aptece kosztują ok. 20 zł. Tutaj bez recepty kosztują 5 zł. Jest jedno „ale”. Ich termin ważności skończył się w maju 2017 roku.
Obok leży Vibovit Junior – popularny zestaw witamin dla dzieci. W aptece trzeba za niego zapłacić ok. 25 zł. Na warszawskiej Olimpii kosztuje 5 zł, tyle że jest przeterminowany od trzech miesięcy. W pudełkach leżą też leki z aptecznymi oznaczeniami „Uszkodzone – zwrot”. Gdy kupujemy trzy opakowania, sprzedawca nawet nie patrzy na to, co bierzemy. – Za wszystko 15 złotych – rzuca.
Kolejne osoby przepychają się przy pudłach z lekami. Najszybciej schodzą przeciwbólowe. – Jest coś na stawy? – dopytuje starszy mężczyzna. Niedowidzi i ma problemy z odnalezieniem odpowiedniego opakowania. Sprzedawca nie rozumie, bo nie mówi po polsku. Stojąca obok kobieta wskazuje staruszkowi odpowiednie opakowania. – Wezmę trzy – mówi staruszek. Płaci 15 zł. Sprawdzamy środek, który kupił. Stracił ważność 14 miesięcy temu. Kolejne osoby biorą leki na przeziębienie, obniżające ciśnienie i inne suplementy. Większość z nich straciła ważność nawet trzy lata temu. Farciarze wygrzebią coś na styku daty przydatności do spożycia.
Po drugiej stronie ulicy, na przystanku autobusowym na rogu Górczewskiej i Prymasa Tysiąclecia stoją już tylko szczęśliwcy. Polscy emeryci mają wypchane siaty, ukraińscy pracownicy upychają kiełbasy po plecakach. Udało się dopchać, udało się dostać, udało się zdobyć. Jedzenie, leki, cuchnące nielegalne ćmiki.
– Synuś, szybciej, szybciej – dziadek popędza objuczonego wnuczka, gdy widzi nadjeżdżający autobus. – Chodź, chodź, śniadanko sobie w domu zjemy – głaszcze chłopaka po blond grzywce, gdy udaje im się wepchnąć do zatłoczonego 523. Unosi się w nim charakterystyczny słodkawy zapach. Ale jeszcze nie smród.
Źródło: wp.pl