Kino i muzyka

Mama chciała, żeby został aktorem. ”To było o tyle debilne, że ja się jąkałem. Po ojcu”

– Ale zostałem nim, trochę wbrew światu – przyznaje Krzysztof Kiersznowski. Aktora znanego chociażby z roli Wąskiego w filmie „Kiler” zobaczymy w „Underdogu”, który niebawem wchodzi do kin.

Mama chciała, żeby został aktorem. ''To było o tyle debilne, że ja się jąkałem. Po ojcu''

Ma pan naturę zawadiaki?

A dlaczego pani pyta?

Bo często grywa pan bandziorów.

Rzeczywiście, reżyserzy chętniej obsadzają mnie w takich rolach. Byłem złodziejem, mafiosem, bandytą. Ale w nowym filmie „Underdog” gram komendanta policji w dużym mieście, w którym mieszka główny bohater. Staram się go ratować z różnych opresji. Grywałem wcześniej epizody policjantów, ale były one bez znaczenia.

Woli pan wcielać się w stróżów prawa czy tych, którzy są z nim na bakier?

Właściwie to wszystko mi jedno. Istotne jest raczej to, z kim się gra i czy rola jest dobra. Ale jeśli miałbym określić, do którego typu postaci jest mi bliżej jako człowiekowi, to wybrałbym policjanta.

Czyli pan jest człowiekiem z zasadami?

Wolałbym za takiego uchodzić.

Nie powie mi pan chyba, że nie zdarza się panu nawet złamać prawa za kierownicą?

Owszem, ale z wiekiem coraz rzadziej. Ostatnio wracałem ze spektaklu w Lublinie i grzecznie jechałem w kolumnie samochodów. Ani razu nie przyszło mi do głowy, żeby kogoś wyprzedzić. I tak pokornie przez 3,5 godziny.

Mama chciała, żeby został aktorem. ''To było o tyle debilne, że ja się jąkałem. Po ojcu''

FOT. BARTOSZ BOBKOWSKI / AGENCJA GAZETA

Kiedyś pan bardziej szarżował?

Jeszcze 20 lat temu próbowałbym wyprzedzać auto za autem. Byle tylko być pierwszym.

Znaczy, że pan dojrzał?

Dojrzał to może za duże słowo. Raczej się zestarzałem. I myślę o konsekwencjach swojego postępowania. Chociaż z drugiej strony muszę na przykład zapłacić podatek gruntowy, ale od dwóch tygodni jeżdżę z tym pismem i jakoś nie mogę dotrzeć do urzędu. Nie chce mi się czekać w kolejce, więc tę wizytę odkładam. Może mi szkoda czasu? Trzeba się jednak w końcu wybrać i zapłacić.

A zdarzało się panu wchodzić w konflikty, podnieść na kogoś rękę, bić się?

Ostatni raz w wojsku, wiele lat temu. To była krótka bójka, próbowałem się bronić przed falą. Przyznam, że do szesnastego roku życia bywałem agresywny, dużo czasu spędzałem na ulicy. Nie zawsze byłem w szkole, chociaż powinienem. Gdy skończyłem 16 lat, całkiem mi przeszło. Dzięki Bogu, bo wszyscy moi koledzy z podwórka albo już nie żyją, bo umarli z nędzy czy przez wódkę, albo siedzą w więzieniu. Dwóch zmarło właśnie w więzieniu.

Co sprawiło, że się pan zmienił?

Na niedzielę, pamiętam dobrze, to był 4 września, byliśmy umówieni z moimi kolegami ze Śródmieścia na ustawkę z chłopakami z Woli. Miałem wtedy właśnie 16 lat. Ale 3 września, w sobotę, sąsiad z domu naprzeciwko zaprosił mnie do siebie na prywatkę. Początkowo nie chciałem iść, bo miało tam być towarzystwo z klasy, w której nie zdałem. Byli już dwa lata wyżej i nie miałem ochoty się z nimi spotykać – zwłaszcza że powtarzałem tę samą klasę dwa razy, przez nieuctwo. W dziesiątej miałem siedem luf!

W końcu jednak na tę prywatkę poszedłem i poznałem tam fajną dziewczynę. Zaproponowałem, żebyśmy następnego dnia poszli na spacer do Łazienek i ona się zgodziła. Powiedziała, że przyniesie sznur od żelazka, ale po co, to już nie wiem, bo w końcu tego sznura nie przyniosła.

Mama chciała, żeby został aktorem. ''To było o tyle debilne, że ja się jąkałem. Po ojcu''

FOT. KAMIL GOZDAN / AGENCJA GAZETA

Było miło?

A jakże! Spacer przeciągnął się do wieczora, więc na ustawkę nie poszedłem. A z tą dziewczyną zacząłem się spotykać dzień w dzień. I tak było przez dwa lata. To właśnie ta dziewczyna, nie mając o tym pojęcia, odciągnęła mnie od niebezpiecznego, jak się potem okazało, towarzystwa.

Mogłem skończyć w więzieniu, a co najmniej w poprawczaku. Tylko dwóch nas się z tego podwórka uchowało – mój kolega, który został taksówkarzem, dziś już na emeryturze, i całkiem nieźle mu się powodzi, i ja.

Zatem uratowała pana kobieta.

Można tak powiedzieć. Nieświadomie, ale uratowała.

Często pana kobiety ratują?

Bardzo często.

Ach, ten pana urok osobisty…

Czy ja wiem, czy to urok? Wie pani, ja jestem socjopatą. W towarzystwie czuję się fatalnie, jestem skrępowany. Więc unikam, jak mogę.

Poda pan jakiś przykład, gdy kobieta pana uratowała?

Wolałbym nie, bo to zwykle wiązało się z przykrymi dla mnie sytuacjami. Z prozaicznych rzeczy powiem, że na przykład w urzędach nie mam żadnych problemów w załatwianiem formalności.

Poznają pana?

Często. Wydaje mi się, że jak ktoś kojarzy mnie w telewizji, to stara się być miły i uczynny. Spotykam się z serdecznością obcych ludzi, bo po prostu jestem jakoś tam znany. Sama więc pani widzi, że z urokiem ma to niewiele wspólnego.

Mama chciała, żeby został aktorem. ''To było o tyle debilne, że ja się jąkałem. Po ojcu''

Mówią, że jest pan aktorem charakterystycznym.

Albo charakterystycznym mistrzem drugiego planu. Tak naprawdę nie wiem, skąd to się wzięło. Kilkadziesiąt lat temu z pojęciem aktora charakterystycznego wiązało się również określenie amant. Dzisiaj jest z tym trochę jak z lewicą i prawicą – ani lewica nie jest lewicą, ani prawica prawicą. Nastąpiło zupełne pomieszanie pojęć.

Panu zdarzyło się też zagrać amanta.

Juliusz Machulski, gdy wziął mnie do roli amanta w serialu „Matki, żony i kochanki”, powiedział o mnie: „ulubieniec pań” i wszyscy to pochwycili. A ja nie lubię, jak mnie tak nazywają. Wie pani, że nie zdarzyło mi się na trzeźwo podejść do kobiety, która mi się podobała i zaprosić ją na kawę. Tymczasem wielu moich kolegów po fachu nie ma trudności w nawiązywaniu kontaktów.

Czyli jednak aktor charakterystyczny?

Kiedy ktoś nie gra głównych ról, a w miarę często go widać na ekranie, nazywają go aktorem drugoplanowym albo charakterystycznym. Czy mianem charakterystycznego określa się też brzydkiego? Albo jak zagra role, które zapadną w pamięć? Przecież to nie zależy wyłącznie od aktora, ale i od scenariusza czy reżysera.

Mama chciała, żeby został aktorem. ''To było o tyle debilne, że ja się jąkałem. Po ojcu''

FOT. CEZARY ASZKIELOWICZ / AGENCJA GAZETA

Źle się pan czuje z tym określeniem?

Skąd! Cieszę się, że gram. Nie wiem, ilu aktorów jest obecnie w Polsce – w latach 80. w samej Warszawie około 600 było bez pracy. Dzisiaj tylko w jednej agencji jest czasem nawet kilkuset adeptów tego zawodu, a agencji też jest sporo. Więc jeśli ktoś chce, żebym grał w teatrze, telewizji czy kinie, to jestem szczęśliwy.

Nigdy zresztą nie należałem do aktorów, którym się scenariusze walały po podłodze i mogli przebierać. W takiej sytuacji nie byłem, nie wiem, jak to jest. Nie mam więc problemu z byciem tym drugoplanowym, ale wiele zależy od ludzi obok. Zdarzało mi się, że jako aktor drugoplanowy byłem traktowany gorzej, „przynieś, wynieś”.  O coś pytałem, ktoś udawał, że słuchał, ale widziałem, że mnie lekceważy. Ale to dotyczy sytuacji nie tylko na planie.

To znaczy?

Nie bardzo potrafimy, ja też, czasem odpowiednio zachować się wobec innych, tak by nie czuli się gorsi. Wie pani, każdy aktor chciałby grać główne role. Ale nie zawsze jest tak, że ta główna rola jest najciekawsza. Weźmy na przykład serial „Stawka większa niż życie”. Główna rola żadna, a ten, który grał Brunera! To była genialna kreacja. Gdy byłem dzieckiem i bawiliśmy się w wojnę, to ja zawsze byłem właśnie Brunerem.

Zresztą miałem grać Brunera w nowej wersji, ale coś się pozmieniało i nie zagrałem.

Ale jakie stworzył pan kreacje w „Vabanku” czy „Kilerze” Juliusza Machulskiego! Postać Wąskiego udała się panu znakomicie.

Moja zasługa w tym jest naprawdę żadna. Świetnie napisany był scenariusz, a do tego jaka obsada! Cezary Pazura, Jerzy Stuhr, Janusz Rewiński… Zresztą gdyby ktoś inny grał Siarę, efekt nie byłby tak dobry. My się z Januszem znaliśmy wiele lat wcześniej, kiedyś występowaliśmy razem w kabarecie. Siła naszej dwójki polegała na tym, że on zawsze traktował mnie jak zło konieczne, a ja byłem mu podległy. I to zaprocentowało w „Kilerze”.

Mówi pan, że jest socjopatą, a przecież świetnie się pan odnajduje w komediach.

Sam o sobie myślę, że jestem dość ponury. Czemu obsadzają mnie w komediach? Nie potrafię odpowiedzieć. W szkole teatralnej w Łodzi, w teatrze „Ochota”, gdzie zadebiutowałem wiosną 1977 roku, czy później w teatrze Studio, nikt by o mnie nie powiedział, że na starość – czy może lepiej: w dojrzałym wieku – zostanę aktorem komediowym. To się stało samo.

Choć ja lubię się pośmiać. Bardzo lubię. Śmieszy mnie humor czeski i rosyjski, choć rusofilem nie jestem.

A w życiu co pana śmieszy?

Moje psy. Łażę z nimi tymi samymi trasami, wokół domu czy po pobliskim lesie. A one wciąż się cieszą w taki sposób, jakby każdy spacer był nowy. Gdy wracamy, otwieram im taras i wtedy wbiegają do środka. Wszystkie poza jednym, który stawia łapę na progu i na mnie patrzy. Mówię: „No chodź” i dopiero wchodzi. On jeden potrzebuje być pewnym, że ja chcę, by wszedł. Nieodmiennie mnie to śmieszy.

Ile pan ma tych psów?

Cztery. Ale moja wielka miłość do zwierząt ujawniła się po pewnym czasie. Jednego psa mam po matce, dwa po córce, która jednak wybrała życie w mieście, a czwarty jest mój. Najstarszy ma 14 lat, kolejny 13, więc niedługo czekają mnie przykre chwile. Jedyna pociecha, że moje psy to małe kundelki, więc według lekarzy będą żyły długo. Niedawno wyczytałem, że kiedy lekarz poradzi, by uśpić psa, trzeba z nim być. Bo to psu pomaga. Gdyby więc przyszło mi się z tym zmierzyć, psa nie zostawię.

Mama chciała, żeby został aktorem. ''To było o tyle debilne, że ja się jąkałem. Po ojcu''
FOT. KAROLINA SIKORSKA / AGENCJA GAZETA

Pan parę miesięcy temu cudem uniknął śmierci.

Szczęście, a może przypadek? Ja wierzę w przypadki. Gdyby ten kierowca walnął mnie na przykład z boku, tobyśmy dziś nie rozmawiali. To było 25 lipca 2018 roku, w moje imieniny, w południe. Na rondzie w centrum Warszawy w tył mojego samochodu wjechał inny kierowca. Wyrzuciło mnie na sąsiedni pas, potem na kolejny, na szczęście było pusto. Auto do skasowania, a mnie się nic nie stało.

„Cud” – pomyślałem sobie wtedy. „Krzysiek, jesteś w czepku urodzony”. Mam się za takiego. Zresztą gdyby nie przypadek, nie dostałbym się do szkoły w Łodzi. Nie dostałbym też Orła [za najlepszą drugoplanową rolę męską w filmie „Statyści” – przyp. red.].

Jak było z tą szkołą aktorską?

Po szkole podstawowej poszedłem do wojska, potem zrobiłem maturę. Wtedy przyjmowano do filmówki do 23. roku życia, a ja dosłownie za kilka miesięcy kończyłem 23 lata, więc gdybym nie zdał za pierwszym razem, tobym już nie mógł startować.

Moja matka od dziecka chciała być aktorką. Nie mogła, bo wybuchła wojna. Po wojnie poznała mężczyznę, z którym za szybko zaszła w ciążę. W 1950 roku urodziłem się ja i mama już o karierze aktorskiej nie myślała. Ale swoje marzenie na mnie przelała. W każdej rozmowie z koleżankami czy ciotkami padały jej słowa: „Mój Krzyś to będzie aktorem”. Co było o tyle debilne, że ja się jąkałem. Po ojcu. Miał w swoim życiu parę ciężkich przesłuchań i po jednym zaczął się jąkać.

Ale byłem ładnym chłopcem, o twarzy aniołka, którą okalały jasne, kręcone pukle. Jak miałem nie zostać aktorem?

No jak!

I zostałem nim, trochę wbrew światu. Moim sąsiadem z klatki obok był August Kowalczyk, ówczesny dyrektor Teatru Polskiego, świetny aktor. Chodziłem do klasy z jego pasierbem. Kiedyś zaczepiłem go na ulicy i zapytałem, czy nie pomógłby mi zostać aktorem. Skierował mnie do profesora Popioła, logopedy i wykładowcy dykcji w warszawskiej szkole teatralnej. „Chcę być aaaaaaktorem” – oznajmiłem. Profesor mnie zbadał i dał mi coś do przeczytania szeptem. Wtedy się zorientowałem, że czytając szeptem się nie jąkam. To był test, czy w ogóle się nadaję.

Gdy go zdałem, profesor zalecił mi cykl ćwiczeń, które robiłem przez rok. Jedno polegało na tym, że miałem kupić bez jąkania się bilet w kiosku. „Masz, synku, mówić zawsze tę samą formułę: dzień dobry, poproszę jeden bilet na tramwaj, albo dwa, albo trzy. Dopóki nie powiesz pełnym zdaniem, nie kupuj. Idź do następnego kiosku wzdłuż swojej trasy” – poinstruował mnie profesor. Raz tak zaszedłem z Ochoty aż na Żoliborz. Próbowałem w kilkunastu kioskach i wreszcie się udało. Dojechałem do dziadków, a gdy od nich wracałem, jąkanie już mi przeszło.

Mama chciała, żeby został aktorem. ''To było o tyle debilne, że ja się jąkałem. Po ojcu''

FOT. PAWEL MALECKI / AGENCJA GAZETA

I został pan aktorem.

Gdybym się za pierwszym razem nie dostał, miałem plan B. Wiedziałem od przyjaciela mamy, że w Koszalinie poszukują adeptów i tam bym się zgłosił. Albo może uciekł do stryjka do Ameryki, który został tam po kampanii wrześniowej.

Dzisiaj już bym tego zawodu nie wybrał. Za dużo w nim niewiadomych. Czasami swojej decyzji żałowałem. Bywały miesiące naprawdę ciężkie. Wtedy myślałem sobie: „I po co?”. Propozycje nie spływały, a ja nie miałem żadnych oszczędności, więc długo byłem na utrzymaniu żony. Zapożyczałem się. Jak gdzieś zagrałem, to oddawałem długi i znowu nie miałem pieniędzy. I tak w kółko. Jak miliony ludzi.

Raz na wozie, raz pod wozem?

Częściej pod. Ludzie mówią: „Panu to dobrze, zagrał pan 80 ról”. Tymczasem nie ról, ale epizodów. Na przestrzeni 40 lat. Z tego nie dało się godziwie wyżyć.

A teraz jest lepiej?

Grzechem byłoby narzekać. Gram w serialach, w teatrze Polonia, przygotowujemy się też do spektaklu na 20-lecie teatru Kamienica, premiera w marcu.

Jeszcze 15 lat temu nie myślałem, że na starość będzie mi tak dobrze.

gazeta.pl

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Back to top button
Close