Prawdziwy do szpiku kości, doświadczony życiem, z magnetycznym głosem. Dziennikarze muzyczni piszą o Marku Dyjaku: „nikt w Polsce nie ma lepszej aparatury do przekazania nam, że życie jest nowelą bez happy endu”. Ma za sobą uzależnienie od alkoholu, próbę samobójczą. Beacie Nowickiej tłumaczy, że śpiewa tylko o tym, co rozumie, a rozumie tylko to, co sam przeżył. Niedawno wydał fantastyczną płytę „Piękny instalator”.
BEATA NOWICKA: Kraków, z którego do Pana dzwonię wygląda jak na filmie katastroficznym: cichy i wyludniony.
Marek Dyjak: Ja jestem w Chełmie Lubelskim, to jest stare, żydowskie miasteczko niedaleko Lublina, w stronę granicy z Ukrainą. Puste ulice, piękna pogoda i mroźno, tak lubię.
To Pana miejsce na ziemi czy „narodowa kwarantanna” uwięziła Pana tam przez przypadek?
To jest moje miejsce na ziemi, ale kilka lat temu wylądowałem tu przez przypadek. Koronawirus uwięził mnie w mieszkaniu. Od kilku tygodni stękam, inaczej tego nie nazwę, bo jestem człowiekiem, który bardzo lubi się poruszać, całe życie spędziłem w drodze. A teraz patrzę się w telewizor, przyglądam obrazom w domu, trochę czytam. Dziwne jest to wszystko.
Jest Pan grzeczny?
Oczywiście, że łamię prawo, jak zawsze. Wychodzę z domu, oglądam wyludniony świat. Największe zdumienie musiał przeżyć papież Franciszek, kiedy stanął na balkonie i zobaczył totalną pustkę na placu św. Piotra. Ja mam podobnie.
Boi się Pan końca świata?
Często wydaje nam się, że gorzej być już nie może, a potem okazuje się, że ludzie doświadczają coraz trudniejszych rzeczy. Rozwój różnych dramatów nie ma końca. To, co nas spotyka teraz nie jest może końcem świata, ale na pewno końcem życia dla wielu ludzi, szczególnie starszych. I może dla mnie, bo jestem w grupie ryzyka. Od tylu lat palę papierosy, że płuca mam już bardzo zmęczone.
Pierwsza rzecz, którą Pan zrobi jak odzyska wolność?
Pojadę na ryby, może nad Bug. Potrafię przesiedzieć nad wodą cały dzień.
O czym Pan wtedy myśli?
O tym, jak złowić rybę. To jest właśnie ciekawe. Chcę upolować zwierzę, rozumie pani?
Rozumiem. Jak Panu idzie?
Bardzo dobrze. Łowię ryby od szóstego roku życia, to już prawie czterdzieści lat. Znam wodę, opanowałem wszystkie techniki, które pozwalają mi dobrze się bawić. Czasami jak tam siedzę, przewija mi się film z mojego życia. Naczęściej powraca dzieciństwo. Obraz matki. Byłem uczuciowo silnie związany z matką. Może nie słuchałem jej zbyt często, ale całe życie była dla mnie najważniejszą osobą. Miałem 17 lat kiedy wyprowadziłem się z domu. Na mojej mapie pojawiły się różne miejsca, do których mnie ktoś przygarnął albo gdzie sam się przylepiłem. Ale ten najważniejszy dom był tam, gdzie matka.
Co mama Panu dała oprócz życia?
To był wyjątkowy człowiek. Sprawiedliwy i dobry. Miała w sobie dobroć wynikającą z mądrości, z doświadczenia. Dla mnie to połączenie jest bardzo rzadkie. Nie wiem, czy później spotkałem kogoś takiego.
Ma Pan w stosunku do niej wyrzuty sumienia?
Momenty, w których bywałem niedobry przychodzą do mnie jak ciosy w czasie snu. Albo właśnie podczas takich zawieszeń, kiedy siedzę na rybach i wspominam. Są jak ostre dźgnięcie. Trzeba je po prostu przyjąć. To, co mnie najbardziej wiąże ze światem, jest tym co mnie wiązało z matką. Miłość.
Oprócz mamy są inne osoby, które Pan kocha?
Ewa i Olga, moja córka. Pół roku temu odzyskałem możliwość widzenia się z nią. Moja córka jest już studentką, dorosłą dziewczyną, ale przyjaźnimy się bardzo mocno. Bardzo do mnie podobna, ma 20 lat, jest niezwykle inteligentna, przez co trochę przemądrzała, ale mnie to nawet cieszy, że jest taka otwarta na świat. Jest kochanym dzieckiem, wrażliwym na ludzkie cierpienie. Kiedy ją „odzyskałem” to było dla mnie szalenie ważne przeżycie. Od paru ładnych lat żyję z Ewą, moją partnerką, która jest dla mnie opoką. Wspaniała kobieta o wielkim sercu.
Na płycie „Piękny instalator” pięknie Pan śpiewa w „Przywykłem już”: „Przywykłem już do czekania na ciebie. Do twych najskrytszych marzeń. Nie sprostam im, nigdy się nie odważę”.
Całe to zdanie jest prawdziwe, rzeczywiste. Wie pani, ja w ogóle w ludziach lubię najbardziej bycie człowiekiem.
To znaczy?
Jestem jednym z nielicznych muzykantów czy śpiewaków, który przyjaźni się z ludźmi, którzy mają normalne zawody, którzy zmagają się ze zwyczajnym życiem. Nie występuję na bankietach, nigdy mnie tam nikt nie widział. Nie spotykam się w kawiarniach, żeby bić pianę, jak zresztą zaśpiewałem w „Pięknym instalatorze”:„Rozśmieszali mnie drobnomieszczanie wielcy, którzy głównie z tego słyną że na bździnie gatki płyną”. Staram się nie być drobnomieszczański. Mam kumpli, którzy mają po 70 – 80 lat i są najzwyklejsi. Ja tych ludzi kocham za to, jacy są.
Jak się Pan czuje w tej nowej ojczyźnie?
Bywa, że czuję się bardzo źle, pomimo że Chełm to legendarne, historyczne miasto, jest w nim bardzo dobra kawiarnia i parę ciekawych miejsc. Czuję się tu z daleka od wszystkich, choć tak naprawdę w dwie godziny jestem w Warszawie. Mogę się umówić, przyjechać. Zawsze jestem punktualny, od wielu lat nikogo nie zawiodłem. Tutaj mam dom, jestem z daleka od problemów, ale…
… czasami gdzieś Pana ciągnie. Może po prostu zostało w Panu coś z wagabundy?
Pani mnie pyta czy dalej jestem takim nygusem?
Tak.
Nie wiem. Nie planuję stąd wyjeżdżać, ale nie wiadomo co się wydarzy. Nie ma czegoś takiego jak bezpieczny świat. Świat jest niezwykły, piękny. Świat jest gorzki, choć zdarzają się momenty, kiedy naprawdę jest wesoło. Spotykam się z gromadą przeróżnych ludzi, wchodzę w ich światy, oglądam i wędruję dalej. Na razie mamy taką sytuację w kraju, że nie wiem z czego będę żył. Może wrócę do pracy hydraulika? Żartuję oczywiście.
Podobno jak ostatnio naprawiał Pan koledze zlew, rozbił Pan płytki w łazience, rozkręcił baterie i rury, po czym wyszedł i już nie wrócił.
To było ponad 20 lat temu. Janek Kondrak opowiadał tę historię, która oczywiście jest nieprawdziwa. Napisał „Pięknego instalatora” i chciał koniecznie zrobić ze mnie legendę na siłę. A ja byłem dosyć specyficzny, nie trzeba było robić nic.
Tylko pokazać Pana światu?
I pozwolić mi śpiewać.
„Wierzę w nas, wierzę w każdą możliwość” – to też Pan śpiewa. I wierzy w to?
Tak. Wszystko może się wydarzy. Widziałam już takie cuda, ale nie będę ich przytaczał, bo to są zbyt osobiste historie, żebym o nich opowiadał. Cudem jest fakt, że jestem po ledwo skończonej zawodówce, a w zasadzie zajmuję się językiem polskim. Nauka nigdy mnie nie interesowała. Ze szkoły pamiętam głównie to, że prawie w ogóle tam nie bywałem, doprowadzała mnie do szału. Uważam, że to najgorsze, co może spotkać młodego człowieka. Szkoła.
Jaka jest alternatywa?
Rozmowy z ludźmi najbardziej uczą, spotkania, różne sytuacje, przyswajanie ich, rozumienie relacji międzyludzkich. Pojmowanie świata w sposób metafizyczny na przykład. Tego nie nauczy żadna szkoła, a czytanie znaków jest w życiu ważne. Trzeba olbrzymiej determinacji, żeby zostać śpiewakiem jak się jest hydraulikiem. Trzeba przejść szereg upokorzeń naprawdę poważnych, zanim zacznie się stawiać warunki. Nagranie płyty to nie tylko wspaniałe wiersze i piękna muzyka, to również pieniądze. Pieniądze są kluczem, ale jak człowiek jest dosyć szczery sam ze sobą i wierzy w to, co robi, istnieje duże prawdopodobieństwo, że osiągnie sukces. Ja przeszedłem w życiu bardzo dużo upokorzeń w różnych momentach. Fado, taki los.
Ma Pan wpływ na to, co dzieje się w pana życiu?
Częściowy wpływ mam na pewno, ale bardzo dużo rzeczy nie zależy ode mnie, tylko od innych ludzi albo od sytuacji. Teraz „jestem” w trakcie koncertowania, miałem być w trasie, a siedzę w domu. Prosta rzecz, zawodzi jakiś element, ważny lub mniej ważny, ale cały misterny plan się sypie. Zaraz, powolutku ludzie zaczną wariować, zobaczymy co wtedy będzie się działo.
Źródło: viva.pl