Ogromnie lubiana i znana prezenterka Katarzyna Dowbor od kilku lat ma problemy z tarczycą. Lekarze wykryli u niej chorobę Gravesa-Basedowa. To schorzenie autoimmunologiczne o cechach nadczynności tarczycy. Katarzyna Dowbor przeszła długie i inwazyjne leczenie sterydami. Cały czas musi być pod kontrolę specjalistów i przyjmować leki. Choroba zaatakowała dziennikarkę w okresie wielkich, stresujących zmian w jej życiu, gdy zmuszono ją do odejścia po wielu latach z telewizji publicznej i bała się o przyszłość. Od pięciu lat prowadzi słynny program Nasz nowy dom, który daje jej mnóstwo satysfakcji.
Jak się Pani czuje?
Świetnie!
Zamierza Pani trochę zwolnić tempo w pracy?
Absolutnie nie! Już się cieszę że za chwilę wracam na plan Naszego nowego domu
Pamięta Pani swój pierwszy dom, który dał Pani poczucie bezpieczeństwa?
Własna kawalerka. Pierwszy raz nie mieszkałam kątem u kogoś, tylko wreszcie byłam u siebie. Poza tym razem z moim byłym mężem sami wytapetowaliśmy ściany, położyliśmy wykładzinę. Byliśmy tacy dumni, że do dzisiaj tę 30-metrową kawalerkę pamiętam doskonale. Była moją przystanią. Wiedziałam, że to nie jest przystań na zawsze, bo mało miejsca, ale było to bardzo ważne mieszkanie w moim życiu. Tam się rzeczywiście spokojnie i dobrze poczułam. A potem były kolejne…
Czego pragną ludzie, którzy zgłaszają się do programu. O czym marzą?
Kiedy ich pytamy: „O czym państwo marzycie?”, to te marzenia są najczęściej strasznie przyziemne: malakser, odkurzacz, pralka, oni nie mają marzeń odlotowych, abstrakcyjnych. Niesamowite jest to, że kiedy pokazuję im tzw. demolkę czyli, że wyrzucamy stare, zagrzybione meble, spleśniałe rzeczy to oni mają łzy w oczach i proszą: „A może to by się jeszcze przydało? Może tamto schowamy do komórki?”. Tłumaczę, że te zagrzybione rzeczy są źródłem problemów zdrowotnych dzieci, a oni odpowiadają: „No tak, ale babcia nam to kupiła lata temu”. Dla nich każda rzecz, którą mieli jest niezwykle ważna i cenna. Cały czas się boją, czy te meble, które od nas dostają na pewno będą ich?! Dręczy ich wielki strach i niepewność. Ten „nowy dom” jest już dla nich tak odlotowy i tak nierealny, że nie potrafią marzyć o czymś więcej.
Pięć lat, bo tyle trwa już program, to szmat czasu. Zastanawiała się Pani czego ten program Panią nauczył, co dał w zamian? Bo na pewno dał gigantyczne obciążenie emocjonalne.
To prawda. Większość z nas z taką ilością nieszczęścia nie ma na co dzień do czynienia, dlatego myślę, że ten program bardzo mnie zmienił. Zmienił moje podejście do życia, do świata. W pewnym momencie zrozumiałam, że my żyjemy trochę w szklanej kuli,, żyjemy wśród znajomych troszkę lepiej lub gorzej od nas sytuowanych, jedni wynajmują mieszkania, ale ich na to stać, drudzy mają swoje. Nie znamy świata, gdzie ludzie nie posiadają podstawowych rzeczy do życia. Bieda, ogrom nieszczęścia, na który napatrzyłam się przez te pięć lat, uświadomiły mi, co w życiu jest istotne. Kompletnie mnie nie interesuje tzw. ścianka i to, co się dzieje w naszym…
… celebryckim światku?
Tak. Nie bywam, nie pokazuję się, nie chcę mieć z tym nic wspólnego, bo zwyczajnie śmieszy mnie, kiedy ludzie „na poważnie” zastanawiają się, czy „ta pani miała drugi raz tę samą sukienkę? Czy buty kolorem pasowały do lakieru do paznokci?”. Jak to widzę, ręce mi opadają. Kiedy człowiek napatrzy się na tyle tragedii, tyle ludzkich problemów, takie targowisko próżności go mierzi. Nie mam nic do tego, że ktoś założył sukienkę za 20 tysięcy, czy buty za 15, albo torebkę za 30, bo to są jego pieniądze i ma prawo je wydać na co chce. Natomiast budowanie sensu życia na „bywaniu na imprezach” jest po prostu żenujące. Przeskoczyłam ten etap. Pyta mnie pani, czego mnie ten program nauczył? Nauczył mnie patrzenia na drugiego człowieka, dostrzegania go, ale też twardości.
Stwardniała Pani?
Bardzo. To nie jest tak, że obojętnieje się na biedę, na nieszczęście, ale inaczej się na to patrzy. Człowiek, który rzadko się z tym styka, staje się sentymentalny: „Oj, to ja im wpłacę pieniądze, coś dam, coś przywiozę”. Natomiast ja myślę: „Co można zrobić?”. Cała moja ekipa również. Wchodzimy do czyjegoś zrujnowanego, biednego domu i patrzymy, co można konkretnie zrobić. Często wykorzystujemy nasze układy, znajomości, kontakty. Nauczyliśmy się działać, a nie płakać nad tymi ludźmi, bo płakanie nic nie da. Jestem pedagogiem z wykształcenia, na studiach miałam bardzo dużo psychologii i to mi szalenie pomaga w tej pracy.
Tak jak Pani popularność. Widać, że ci ludzie zwyczajnie Panią lubią, mają do Pani zaufanie.
Element zaufania jest niezwykle istotny w tym programie, bo nasi bohaterowie to pokolenie ludzi, którzy wychowali się na telewizji publicznej, bo innej nie było. Oni się wychowali na takich spikerkach i prezenterkach, jak ja, które zawsze z nimi były. Jeżeli ktokolwiek ma im coś powiedzieć, do czegoś namówić to myślę, że ja, czy niektóre moje koleżanki jesteśmy jedynymi, które są w stanie ich przekonać.
Co było dla Pani było najtrudniejsze? Nosi Pani w sobie historie, które śnią się Pani po nocach?
Najtrudniejsza jest śmierć, kiedy nasi bohaterowie umierają. To jest cholernie trudne, bo my jesteśmy z nimi psychicznie związani, znamy ich, wiemy, że często są to ludzie ciężko chorzy. Boimy się, że przyjdzie moment, w którym te osoby odejdą i tak się parę razy zdarzyło. Najsmutniejsza dla mnie była historia dziewczynki, która miała nowotwór kości. Chcieliśmy jej poprawić warunki i udało nam się, a potem dowiedzieliśmy się, że Marta umarła. Jak ją poznałam była bardzo zbuntowana, nie godziła się z chorobą, miałam amputowaną nogę, była po chemii, ale złapałam z nią fajny kontakt, polubiłyśmy się. W takich sytuacjach jedyne, co mnie pociesza, to myśl, że dzięki nam ostatnie pół roku swojego życia Marta miała jaśniejsze, radośniejsze, lepsze. Poczuła się ważna i spełnił niektóre swoje marzenia.To ważne że ostatni okres swojego życia przeżyła godnie.Natomiast to są najsmutniejsze chwile, najsmutniejsze momenty.
A z drugiej strony bohaterowie Pani programów nie zawsze są aniołami. Co Panią szczególnie wyprowadza z równowagi?
Oj nie przesadzajmy. Większość to wspaniali ludzie. Ale, okrutny stosunek ludzi do zwierząt, bardzo mnie wyprowadza z równowagi i niestety na wsi jest to powszechne. W tej serii na dwanaście rodzin, była jedna, na której strasznie się zawiodłam, mam nawet poczucie klęski. Pozornie wszystko wydawało się okej: pełna rodzina, bieda przez chorobę ojca, mama zajmująca się dziećmi, dbająca o nie, dzieci fajne. Kiedy przyjechaliśmy od razu w ogrodzie zauważyliśmy dużego psa, pięknego, trzymanego na bardzo krótkim łańcuchu, w fatalnych warunkach. Nie miał budy tylko spał pod dziurawym daszkiem opartym na dwóch krzywych ściankach, wszystko się rozwalało.To zwierze było tak zapuszczone, tak zaniedbane, a jednocześnie tak przeurocze, że przez te pięć dni chłopcy z naszej ekipy się w nim zakochali. Nie dość, że chodzili z nim na spacery, to go wykarmili, bo oczywiście pies dostawał po pięć kotletów dziennie. I kiedy już oddaliśmy dom – razem z producentką Olgą wzięłam państwa na bok i powiedziałam tak: „Drodzy państwo dostaliście fantastyczny prezent: dom z pełnym wyposażeniem, z pralką, lodówką, telewizorem, pokojami dla dzieci. To jest przyszłość dla waszych dzieci, żeby miały godne warunki. Polsat w to włożył bardzo dużo pieniędzy ekipa bardzo dużo ciężkiej pracy. Chcemy zawrzeć z wami umowę. Chcielibyśmy, żeby w ciągu miesiąca ten pies miał lepsze warunki, żebyście państwo mu zbudowali duży kojec i budę”. No, czy to jest duże wymaganie?
Obawiam się, że skoro mnie Pani o to pyta – bo przecież odpowiedź jest oczywista- to puenta tej historii nie jest optymistyczna…
Mnie to wciąż jeszcze tak bulwersuje, że nie mogę tego przeżyć. Państwo nam oczywiście solennie obiecali, przysięgali, przyrzekali, że wszystko zrobią. Powiedziałam, że przyjedziemy sprawdzić. Po paru miesiącach wsiadłam w samochód i pojechałam sprawdzić jakie warunki ma pies. I się załamałam. Nie dość, że nic nie zrobili, to pies był spragniony i głodny. Biegłam do sklepu, żeby kupić jedzenie i wodę dla psa, który wypił na moich oczach trzy litry, tak był spragniony. Powiem szczerze, że się prawie popłakałam. Poczułam się jakbym dostała w pysk, poczułam się oszukana. Kiedy chcieli coś dostać obiecali wszystko, a potem… Ci państwo potraktowali mnie jak swojego psa. Z pogardą. I niech pani sobie wyobrazi, że przyszedł na mnie donos do mojej produkcji, że ja ich nachodzę. Przez pięć lat nie trafiła mi się taka rodzina. Ale psa uratujemy, zawiadomiłam odpowiednie instytucje.
Kiedy pomagacie jakiejś rodzinie, w ich sąsiadach wzbudza to radość, czy zawiść?
Najczęściej radość. Na przykład przychodzą i mówią: „Fajnie, że im remontujecie dom, bo naprawdę zasłużyli, są w porządku, dbają o dzieci, przeżyli tragedię i bardzo się cieszymy, że spotka ich coś dobrego”. Takie sytuacje są częste i z tego bardzo się cieszymy. Natomiast czasami jest tak, że przychodzą ludzie z pretensjami: „A dlaczego właśnie im, a dlaczego do mnie nie przyszliście?”. Zawsze powtarzam, że każdy ma szansę jeżeli złoży oficjalną prośbę. Trzeba napisać do Polsatu list, albo w internecie wejść na zakładkę „Nasz nowy dom”. „A nie może pani do mnie teraz przyjść, skoro już pani tu przyjechała? Tłumaczę cierpliwie, że nie mogę, bo wszystko musi być legalnie i tak samo dla wszystkich. Wtedy się obrażają i wykrzykują: „A tym pijakom to robicie, tym złodziejom…” i takie różne rzeczy. Nie zapomnę jak remontowaliśmy mieszkanie młodej kobiety. Pierwszego dnia szłam po schodach i nagle wyskoczyła na mnie sąsiadka, która musiała już od paru dni tam czatować i mówi: „Pani Kasiu, co pani robi?! Ja mówię: „No, remontujemy mieszkanie”. Ona na to: „Ale komu?! Przecież to k…, taka siaka i owaka…”. Zaniemówiłam: „Jak pani może tak mówić – pytam- jest pani wierząca? Ona: „No tak, bardzo”. No to nie wie pani, że Pan Bóg to wszystko widzi i słyszy?”. Od tej pory mieliśmy z sąsiadką święty spokój. To jest najlepsza metoda. Ale nie lubię takich sytuacji.
Podobno jako naród mamy problem z zawiścią.
Czasami zazdrościmy, a z drugiej strony mamy też bardzo dużo ciepła, współczucia. Nie generalizowałabym, bo przeżyłam sytuacje kiedy cała wieś zebrała się i pomagała. Często przychodzi i sołtys, i młodzież ze wsi, najbliżsi sąsiedzi. Natomiast ja zawsze powtarzam i to chciałabym ludziom wbić do głowy: rozejrzyjcie się wokół siebie, popytajcie sąsiadów, może ktoś potrzebuje waszej pomocy. Kiedy zmieniałam pokój córce, popytałam sąsiadów, czy ktoś nie chce łóżka, szafek. Remontowałeś dom, zostało ci trochę cegieł, zostało ci trochę blachy na dach oddaj sąsiadowi, który nie ma, któremu jest ciężko, pomóż mu. Warto. Pamiętam jak byliśmy w Bieszczadach, przyszedł nam pomóc miejscowy biznesmen, stamtąd zresztą chłopak, któremu dobrze się powodziło. Miał firmę blacharską, a oprócz tego pięć innych interesów. Bez niego byśmy nie zdążyli, on sam ze swoim pracownikiem w sobotę i niedzielę pokrywał dach blachą. W Bieszczadach są zresztą bardzo fajni, życzliwi ludzie. Podlasie jest cudowne. Na Podlasiu nigdy nie spotkałam się z zawistnymi sąsiadami. Stamtąd zawsze wracamy pięć kilo grubsi. Na Lubelszczyźnie też niesamowicie. To nasze najprzyjemniejsze regiony. Tam jesteśmy bardzo miło przyjmowani. Ale wszędzie są ludzie i ludziska.To ważne żebyśmy się nawzajem szanowali i sobie pomagali to do nas wraca. Niech mi Pani wierzy, że nic tak nie uskrzydla jak dawanie. To dużo fajniejsze niż dostawanie.