Świat

Żenia ma ze sobą jednorożca, Władek niesie różową ośmiornicę. Pierwsze godziny ukraińskich dzieci w Przemyślu

Tu każdy za punkt honoru obiera sobie, by dzieci nie płakały, więc gdy kobietom napływają do oczu łzy, odwracają głowę, lub chowają twarz w dłonie. O tym jak wygląda od kilku dni Przemyśl, do którego trafiają tysiące uchodźców z Ukrainy, pisze wysłannik Gazeta.pl Bartosz Rumieńczyk.

Żenia ma ze sobą jednorożca, Władek niesie różową ośmiornicę. Pierwsze godziny ukraińskich dzieci w Przemyślu

Jedna matka, trzy córki i siedmioro wnucząt. Stoją przy parkingu, podchodzi do nich pani Anna z Przemyśla wraz z mężem. – Chodźcie, tam się zagrzejecie – pomaga im zebrać rzeczy: walizki na kółkach, torby, siatki z pieluchami. – Pilnuj dzieci – mówi do męża. – Weź dziewczynki za ręce. Chodźcie, chodźcie, idziemy do Tesco.

Tesco to dziś w Przemyślu jeden z najbardziej popularnych adresów – znajduje się tu tymczasowy punkt pomocy. Na parkingu rozstawione są stragany z darmowym jedzeniem oraz ciepłymi ubraniami. Wolontariusze dbają, by nikomu niczego nie brakło – koordynują też ruch autobusów. Jedne przywożą tu ludzi z przejścia granicznego w Medyce, drugie wiozą ich dalej, do innych miast w Polsce, ale i za granicę. Darmowe noclegi i podwózki oferują także Polacy. Działają też ośrodki w szkołach, dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą, co zrobić.

Uchodźczynie: babcia trzy matki i ich siedmioro dzieci, które do Tesco prowadzi pani Anna, ani podwózki w głąb kraju, ani noclegu nie potrzebują. Jak wiele innych kobiet z Ukrainy mają już wszystko umówione. Jadą po nich mężowie, którzy mieszkają w Rybniku. Mają być za jakieś dwie godziny.

Sam supermarket jest nieczynny, zamknęli go jakiś czas temu, ale budynek wciąż stoi. W weekend został otwarty, aby uchodźcy z Ukrainy mogli się w nim ogrzać przed dalszą drogą. Pani Anna rozkłada na gołej posadzce koce, każe przynieść herbatę, zupę pomidorową, pierogi i smażoną na grillu kiełbasę.

– Zjedzcie coś ciepłego, kuszajcie – mówi mieszanką rosyjskiego i polskiego, a jednocześnie tłumaczy jednemu z mężczyzn przez telefon, jak ma tu dojechać. – Tesco, magazin, zapytasz zresztą policjanta, ty panimajesz?

Dzieci siadają na kocu, najmłodsze ląduje w wózku okryte kolejnymi kocami. Ma raptem 17 miesięcy, spokojnie zasypia. Jego miesiąc starszy siostrzeniec pałaszuje kiełbasę, zagryzając pierogiem. – Przekaż pan w świat – mówi do mnie pani Anna. – Dramat, dramat…

Ściska się z kobietami, całuje dzieci. Obiecuje dzwonić i pytać co u nich. W tym czasie wolontariusze donoszą zabawki, kolorowanki, czekoladki. Miesiąc starszy siostrzeniec – Dima – zaczyna się bawić czerwonym wozem strażackim, Lila wreszcie zaczyna się uśmiechać.

Tu każdy za punkt honoru obiera sobie, by dzieci nie płakały, więc gdy kobietom napływają do oczu łzy, odwracają głowę, lub chowają twarz w dłonie.

Dbają o nie wszyscy. Już na przejściu granicznym, gdzie kobiety wraz z dziećmi kierowane są przez przejście dla zmotoryzowanych, by uniknąć tłoku. Dostają czekoladki, batony, balony i zabawki. Kiedy wsiadają do autobusów wyglądają trochę, jakby jechały na wycieczkę – z kolorowymi plecakami lub dziecięcymi walizkami na kółkach. No i niemal każde ma jakąś zabawkę.

Żenia ma ze sobą różowego jednorożca, choć chwilowo musi go trzymać pod pachą jej mama, pani Alesia, bo dziewczynka gania się ze swoim siostrzeńcem. Mama upomina ją co chwilę: Żenia załóż czapkę na uszy, Żenia uważaj, jedzie auto, Żenia, chodź, idziemy, ten pan nas zabierze.

– W Ukrainie został mój syn, ma 19 lat. No i mąż, bo mężczyznom nie wolno wyjeżdżać. Mąż przywiózł mnie na granicę i musiał wracać. Syna do wojska jeszcze nie wzięli – opowiada i pokazuje, gestami, że syn nie strzela z karabinu, a gra na pianinie.

Władek niesie różową ośmiornicę. Ma pucołowatą buzię, uśmiech od ucha do ucha i mamę, którą w pierwszym odruchu biorę za siostrę. – Przejechaliśmy przez Ukrainę 70 kilometrów. A mąż? Mąż został – dziewczyna z całych sił walczy ze łzami, więc jej siostra, natychmiast ją zagaduje, że wszystko będzie dobrze, a Władek wymachując kolorową ośmiornicą – choć na chwilę – poprawia jej humor.

– Mam nadzieję, że będzie dobrze – mówi mi pani Maria, a za chwilę się poprawia: – Będzie dobrze.

Pani Maria, przyjechała do Polski w piątek. Dziś przyszła na granicę, by wybrać spośród darów od ludzi z całej Polski ciepłe rzeczy. – Zatrzymałam się u znajomych pod Medyką, przyszłam po jakieś ubrania dla dzieci. Dzieci przebierają ubrania razem z wolontariuszami. – Przyjechałam spod Lwowa, dlatego mówię po polsku. To moja córka Sofia, a to dzieci mojej siostry.

– To straszne, gdy w nocy budzą cię syreny, ja nawet nie chcę pamiętać, tego dnia, gdy uciekałam – i także do jej oczu napływają łzy.

Mąż pani Marii również został w Ukrainie, ale nie został jeszcze powołany. – Jest dużo ochotników, więc nie każdy w wieku poborowym idzie na front – wyjaśnia.

Obok uciekających przed wojną ukraińskich kobiet z dziećmi, oraz studentów spoza Europy, których wojna zastała w Kijowie, albo Charkowie, na granicy są też mężczyźni – tylko że oni z Polski wracają do Ukrainy. Wielu mówi, że idzie walczyć.

Pani Maria ma nadzieję, że to się szybko skończy. – Za tydzień, dwa wrócimy do domu. Sława Ukrainie – dodaje, a mi na myśl przychodzą Syryjki, które z taką samą nadzieją oraz z dziećmi przekraczały granicę w Libanie. Słyszałem od nich wielokrotnie: myśleliśmy, że to tylko na chwilę, a minęło już 10 lat. W libańskich oczach dla uchodźców rośnie tzw. stracone pokolenie: dzieci, które nie pamiętają innej rzeczywistości niż wojenna i obozowa, zapóźnionych edukacyjne, zaniedbanych zdrowotnie. To ofiary wojny, ale i biedy, oraz pogłębiającego się kryzysu gospodarczego w Libanie. Dzieci na uchodźstwie w Libanie żyje już ponad pół miliona.

Według informacji podawanych przez polską Straż Graniczną, w ciągu pięciu dni od ataku Rosji na Ukrainę, do Polski uciekło ponad 370 tysięcy uchodźców. Większość to właśnie kobiety z dziećmi.

Najmłodsi uchodźcy już przeszli piekło – pakowanie w popłochu, huki spadających bomb i wybuchy rakiet, wyjące syreny i nawet kilkudniową drogę na granicę z Polską, gdzie utknęli w wielokilometrowej kolejce. To zdarzenia, które pozostawią po sobie głębokie ślady, choć najmłodsi uchodźcy z Ukrainy dziś się uśmiechają – tak, jak Jana–Milana. Dziewczynka razem z mamą, panią Oksaną, grzeje się w Biedronce, tuż przy przejściu granicznym i czeka na rodzinę, która zabierze ją do Katowic. Jana–Milana nie ma pluszaka, ma pieska, czarnego pekińczyka. Szczeniak ma na imię Lola i jest jej pupilem. Granicę przeszli kilka godzin wcześniej, wolontariusze zadbali, by Jana–Milana dostała kolorowankę, którą właśnie pakuje do kolorowego plecaka. Za chwilę pojadą do Katowic i vse bude dobre – wszystko będzie dobrze.

Źródło: gazeta.pl

Powiązane artykuły

Back to top button
Close