Svitlana i jej mąż długo starali się o dziecko. Szpital, w którym miała rodzić, został zniszczony przez rosyjskie wojska. – Po kilku dniach zdecydowaliśmy, że trzeba jechać za granicę. Przez znajomych trafiliśmy do Lublina, razem z moimi rodzicami, teściami i bratankiem – opowiada kobieta. Tu na świat przyszły bliźnięta, ale mąż Svitlany nie widział jeszcze na żywo swoich dzieci.
Wyczekane dzieci
– Dziewczynki mają już prawie dwa miesiące. Nie wiem, kiedy mój mąż będzie mógł je zobaczyć, przytulić. Wysyłam mu tylko zdjęcia i nagrania. Za każdym razem płaczę – nie kryje wzruszenia Svitlana z Żytomierza. Na początku marca w Szpitalu Klinicznym nr 4 w Lublinie urodziła bliźniaczki: Solomiję i Sofię.
– Tego dnia, kiedy wszystko się zaczęło, nie mogłam zasnąć. Byłam już w zaawansowanej ciąży i trudno było mi znaleźć wygodną pozycję. Obudziłam się bardzo wcześnie. Rozmawialiśmy z mężem i nagle na jego telefon zaczęły przychodzić wiadomości. Okazało się, że wybuchła wojna. Nie mogłam w to uwierzyć, ale za kilka minut usłyszeliśmy dwa wybuchy. To było w Ozernym – atak rakietowy na lotnisko wojskowe – opowiada Svitlana.
Następnego dnia szpital, w którym miała rodzić, został zniszczony.
– Musieliśmy wyjechać. W Równym jest szpital, który zapewnia odpowiednie warunki dla rodzących, ma sprzęt dla wcześniaków. Niestety, po przyjeździe okazało się, że przez ataki powietrzne kobiety muszą rodzić w piwnicy. Po kilku dniach zdecydowaliśmy, że trzeba jechać za granicę. Przez znajomych trafiliśmy do Lublina, razem z moimi rodzicami, teściami i bratankiem – wspomina Svitlana.
Rodzina przekroczyła polską granicę 3 marca, a już dzień później urodziły się bliźniaczki.
– Dla nas to była bardzo wyczekana ciąża. Długo staraliśmy się o dziecko. Kiedy się udało, mąż nie opuścił żadnego USG. Dziewczynki czują się dobrze, rosną. Pomaga nam mnóstwo ludzi, również lekarze ze szpitala, w którym leżałam – podkreśla mama Solomiji i Sofii. Przyznaje jednak, że chce jak najszybciej wrócić do domu.
Dramatyczne historie
W Szpitalu Klinicznym nr 4 w Lublinie na świat przyszło już 17 ukraińskich dzieci. Kobiety w ciąży i tuż po porodzie to połowa z ponad 150 hospitalizowanych tam dotychczas ukraińskich pacjentów.
– Ich historie są dramatyczne. Pokonują często setki kilometrów w zaawansowanej ciąży, w ogromnym stresie, w obawie o życie dziecka – mówi Alina Pospischil, rzeczniczka Szpitala Klinicznego nr 4 w Lublinie.
– Historia pani Svitlany była jedną z najbardziej wzruszających. Starali się z mężem o dziecko 10 lat. W końcu się udało, ale wybuchła wojna. Nie mogła niestety dzielić tego szczęścia z mężem. Musiała uciekać, żeby ratować dzieci – wspomina Pospischil.
Do SPSK4 trafiła też kobieta, która zaledwie dzień po porodzie zdołała uciec z Ukrainy. Do Polski przyjechała z noworodkiem i drugim – trzyletnim dzieckiem.
– Wiele matek zgłasza się do nas w zaawansowanej ciąży. Mają ogromne obawy, że przez tak długą drogę czy stres coś się stanie z dzieckiem. Jako ośrodek wysokospecjalistyczny jesteśmy w stanie pomóc nawet w przypadku zagrożenia czy patologii ciąży – tłumaczy rzeczniczka lubelskiego szpitala.
Dodaje też, że w razie potrzeby szpital pomaga w znalezieniu mieszkania, a także organizuje rzeczy pierwszej potrzeby i wyprawki dla dzieci.
– Mamy trafiają do nas przeważnie z małą torbą albo zupełnie bez niczego – przyznaje Pospischil.
Musiała wybierać, które dziecko ratować
Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie udzieliło pomocy już ponad 300 pacjentom z Ukrainy. Około 100 z nich wymagało hospitalizacji. Na początku wojny trafiali tam głównie pacjenci z chorobami onkologicznymi.
– Każdy taki przypadek oznaczał ogromną tragedię. Nie tylko z powodu choroby dziecka, ale też konieczności znalezienia dla niego pomocy za granicą, bo coraz więcej ukraińskich szpitali było ostrzeliwanych. Trud podróży z tak ciężko chorym dzieckiem, często własnym transportem, jest niewyobrażalny – mówi Katarzyna Gardzińska, rzeczniczka Instytutu ”Pomnik – Centrum Zdrowia Dziecka”.
– Mieliśmy jedną mamę, która w Kijowie mieszkała w domu samotnej matki. Musiała zostawić tam dwoje dzieci, żeby w Polsce ratować życie trzeciego, chorego onkologicznie – opowiada Gardzińska.
Wspomina też historię matki, która przyjechała ze Lwowa.
– Przyjechała do nas z synem, który ma nowotwór oka i wymaga chemioterapii. Sama jest lekarzem, a przed wojną była w Polsce na stażu, zna język. Pomagała nam w kontaktach z innymi mamami, które także miały onkologiczne dzieci. Nie chodziło tylko o tłumaczenie, ale też wsparcie psychologiczne, pomagała tym kobietom odnaleźć się w tej trudnej sytuacji. Jej zaangażowanie było niesamowite – dodaje rzeczniczka.
Czas na wagę złota
– Trafiały i cały czas trafiają do nas dzieci, które są w trakcie leczenia onkologicznego, ale w Ukrainie nie było to już możliwe. Wiadomo, że w takich przypadkach czas jest na wagę złota. Takie dzieci były transportowane z granicy śmigłowcem. Natychmiastowej pomocy wymagał między innymi chłopiec, który tuż po usunięciu guza mózgu miał jeszcze dren odprowadzający płyn rdzeniowo-mózgowy – opowiada dr n.med. Marek Migdał, dyrektor CZD.
Warszawski Instytut jest jedynym ośrodkiem w Polsce, który wykonuje przeszczepy wątroby i nerek u dzieci. I tacy pacjenci już tam trafili. Są też dzieci z ciężkimi powikłaniami po przeszczepach.
– Angażujemy się też w organizację pomocy i transportu do innych ośrodków w Europie. Transportowaliśmy już takich pacjentów, m.in. do Niemiec, Włoch, Izraela – dodaje dyrektor CZD.
Aktualnie szpital ma także pacjentów nefrologicznych, dializowanych, a także wymagających specjalistycznego leczenia gastroenterologicznego, kardiologicznego czy okulistycznego. Na oddział neonatologiczny trafiają kobiety, które kilka dni wcześniej w Ukrainie lub zaraz po przekroczeniu granicy, urodziły dziecko.
– Co istotne, fakt, że przyjmujemy ukraińskich pacjentów nie ograniczył dostępu do leczenia dla polskich dzieci. To ok. 6 proc. wszystkich chorych. Maksymalnie na ok. 500 chorych mieliśmy 30 dzieci z Ukrainy – podsumowuje dyrektor.
Źródło: parenting.pl