Rodzice dziewięcioletniego chłopca, który kilka dni temu złamał rękę są zbulwersowani tym, jak ich pociecha została potraktowana przez polską służbę zdrowia. Cierpiący chłopiec najpierw spędził cztery godziny na izbie przyjęć w Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego, a potem kolejne sześć na SOR w Klinicznym Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie. Tak tłumaczyli tę sytuację dyrektorzy placówek.
Na początku października rodzice i ich dziewięcioletni synek ze złamaną ręką pojawili się na izbę przyjęć w Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Rzeszowie. Tam chłopiec czekał cztery godziny. Zrobiono mu zdjęcie i odesłano na SOR do Klinicznego Szpitala Wojewódzkiego nr 2. Dlaczego?
– Cała jedna kondygnacja na administrację. I jeden gabinet z jednym lekarzem, który nie potrafi nastawić ręki i założyć gipsu. Ludzie stłoczeni na powierzchni parunastu metrów kwadratowych. Reszta długiego korytarza oddzielona i pusta, bo pandemia – napisał w liście do rzeszowskiego wydania „Gazety Wyborczej” zdenerwowany rodzic dziewięciolatka.
W szpitalu było jeszcze gorzej. – Tam czekamy sześć godzin na izbie przyjęć dzieci, bo jedyny dyżurujący ortopeda ma co chwilę operację. W końcu o północy (a trzeba było wstać do szkoły o 7 rano) 9-letnie dziecko podtrzymujące od 10 godzin swoją złamaną rękę może wrócić do domu – dodał rodzic.
Na zakończenie opisanej sytuacji rodzic dziewięciolatka zadaje pytanie. – To jest jeszcze barbarzyństwo czy już bestialstwo? – pyta. – W buszu w Afryce znachor szybciej załatwiłby temat. I proszę mi nie mówić o braku pieniędzy na np. trzech dyżurujących lekarzy. Wiem, ile co miesiąc zabiera nam się z wypłat na NFZ.
Źródło: fakt.pl