Polska

Najpierw 30-letnia Iza, teraz 34-letnia Justyna.” Miała rodzić naturalnie, chociaż płód był martwy”

Gdy jesienią ubiegłego roku Polacy wyszli na ulice, by protestować po śmierci 30-letniej Izy z Pszczyny, która zmarła na sepsę po tym, jak lekarze mieli czekać na obumarcie płodu, nie cichły głosy, że podobnych tragedii po skandalicznym wyroku Trybunału Konstytucyjnego będzie więcej. Teraz o rodzinnym dramacie postanowił opowiedzieć Janusz, narzeczony 34-letniej Justyny, która również zachorowała na sepsę. Lekarze mieli biernie oczekiwać na naturalny poród pięciomiesięcznego płodu, który obumarł w łonie kobiety.

34-letnia Justyna, mama dwóch małych chłopców, zaszła w ciążę w 2020 roku. Kobieta i jej narzeczony nie posiadali się ze szczęścia. Od czterech lat tworzyli udaną parę i planowali ślub. Sytuacja skomplikowała się na początku piątego miesiąca ciąży, kiedy to młoda mama zgłosiła się do ginekologa z powodu plamień, skurczy i bólów brzucha. Otrzymała wówczas skierowanie do szpitala we Wodzisławiu Śląskim, gdzie trafiła w listopadzie.

Justyna była w piątym miesiącu ciąży. Zmarła, czekając na naturalny poród martwego płodu

W dokumentacji medycznej zapisano, iż ginekolog stwierdził „stan po 2 cięciach, poronienie zagrażające, okresowe plamienie z dróg rodnych”. Po wykonaniu wymazu wykryto obecność bakterii. Justyna miała otrzymać antybiotyk, na który owa bakteria była oporna. Mimo to kontynuowano leczenie. U 34-latki zdiagnozowano również ciśnieniową szyjki macicy i zasugerowano zastosowanie pessara, chroniącego przed przedwczesnym porodem.

Justyna wyszła ze szpitala po dwóch tygodniach, mimo że – jak twierdzi narzeczony – „cały czas leciały z niej płyny owodniowe”. Zalecono jej kontrole ginekologiczne. Wieczorem ponownie zgłosiła się do szpitala, gdzie stwierdzono obecność bakterii. Następnego dnia rano zrobiono kolejne badania, których wyniki były złe.

– W SMS-ach napisała mi, że zemdlała w toalecie, że ma biegunkę, gorączkę, ból krzyża – relacjonuje narzeczony. Lekarze podejrzewali odpływanie płynu owodniowego. Ryzyko sepsy miało być jednak niskie. – Jak wskazuje radczyni prawna Jolanta Budzowska, brak jest jednak informacji medycznej o stanie pacjentki w nocy z 9 na 10 grudnia 2020 roku, a kolejne, te z 10 grudnia, nieopatrzone są konkretną godziną – czytamy w artykule portalu Onet.pl.

„Poronienie w toku. Usunięcie pessara z powodu PROM. Zdecydowano o ukończeniu ciąży” – napisano w karcie pacjentki. Około 9 rano Justyna oznajmiła partnerowi, że dostanie kroplówkę na wywołanie porodu, że jest rozwarcie na dwa palce, ale wdała się infekcja. Później rozmawiali głównie o pochówku nienarodzonego dziecka.

Po 40 minutach kontakt urwał się po tym, jak 34-latka poinformowała Janusza, że jedzie na porodówkę. Dokumentacja medyczna wskazuje, że około 10 dostała lek na wywołanie porodu, który nie zadziałał. Jej stan się pogarszał. W organizmie kobiety rozwinęła się sepsa. O 12:50, kiedy Justyna była już nieprzytomna, przeprowadzono cesarskie cięcie.

– Bardzo krwawiła, na sali podobno zapanował popłoch – opowiada Janusz. – Okazało się, że trzeba wyciąć macicę. Na wszelkie działania ratujące życie było już pewnie wtedy późno, a ja nadal nic nie wiedziałem. Po południu tego dnia powiedzieli mi w końcu: stan ciężki, ale stabilny. Odetchnąłem – dodał mężczyzna. O tym, że jego narzeczona nie żyje, dowiedział się następnego dnia, podczas wizyty w szpitalu. Godzinę wcześniej, podczas rozmowy telefonicznej, lekarz nie tylko nie poinformował go o zgonie, ale także nie zaznaczył, że stan kobiety jest na tyle ciężki, że powinien pojawić się w placówce jak najszybciej, by się pożegnać. Na pożegnanie miał zaledwie kilkanaście minut.

– Zawieźli mnie na OIOM. Justyna leżała z rurkami w buzi, z tymi wszystkimi kabelkami. Jej skóra miała fioletowy odcień. Nie mogłem jej dotknąć, pocałować, przytulić. Nie dali mi wody ani nic na uspokojenie. Uklęknąłem przy jej łóżku, żeby się z nią pożegnać. Lekarz podszedł, poklepał mnie, mówiąc: to była sepsa, przykro mi. Będziemy rozmawiać innym razem, bo ma sprawy do załatwienia. Po 15 minutach powiedziano mi, że muszę wyjść – opowiadał Janusz w rozmowie z portalem Onet.pl.

Prokuratura umorzyła śledztwo

Po wyjściu ze szpitala narzeczony zmarłej otrzymał wiadomość, że może liczyć na pomoc personelu szpitala. Dwa dni później odbył rozmowę z lekarzem i pielęgniarką. – Spytałem tylko, dlaczego nie ratowali mojej narzeczonej, przecież dziecko i tak by nie przeżyło. Odpowiedział, że nie mieli jakiegoś sprzętu, że nic nie można było zrobić – twierdzi.

– Pan Janusz zawiadomił prokuraturę. Sprawa dotyczy narażenia Justyny Szymury na niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. W dniu 19 stycznia 2021 roku została przekazana przez Prokuraturę Rejonową do dalszego rozpoznania przez Prokuraturę Regionalną w Katowicach – mówiła w rozmowie z Onetem mecenas Jolanta Budzowska, która zajęła się sprawą Justyny. – Dnia 11 listopada 2021 roku prokurator Prokuratury Regionalnej w Katowicach postanowił umorzyć śledztwo.

– Na to postanowienie pan Janusz złożył zażalenie. Dnia 25 listopada 2021 roku został wezwany przez prokuraturę do uzupełnienia zażalenia. Na tym etapie już ja włączyłam się do sprawy. Sprawa odszkodowania jest obecnie na etapie analizy przez ubezpieczyciela, nie zapadła jeszcze decyzja, czy roszczenia poszkodowanych zostaną uznane, a jeśli tak, to w jakiej kwocie. Jeśli ubezpieczyciel nie uzna roszczeń, konieczny będzie pozew – kontynuowała.

Obecnie narzeczony zmarłej Justyny może dochodzić swoich praw tylko na drodze cywilnej. Zarzuty wobec personelu szpitala dotyczą między innymi nieprawidłowo prowadzonej antybiotykoterapii, zwlekania przez wiele godzin z terminacją ciąży oraz braku prawidłowej opieki nad pacjentką, której stan się pogarszał.

Źródło: goniec.pl

Powiązane artykuły

Back to top button
Close