Polska

Dziennikarz, który wszedł na oddział chorych na COVID-19, zdradził wstrząsającą prawdę

Widziałem ludzi w śpiączkach farmakologicznych, w bardzo ciężkich stanach, ale trzymających się resztką sił życia. Myślałem więc o tym, żeby jak najwierniej odtworzyć samotność tych chorych”, mówi dziennikarz tygodnika Polityka Paweł Reszka. Jego ostatni reportaż z oddziału chorych na COVID-19 wywołał wielkie poruszenie. Jedną z bohaterek była pani Zofia, której tętno w chorobie było tak wysokie, że lekarze mówili o niej „pacjentka biegnie”. Co się z nią stało? Jak dziennikarzowi udało się dostać w samo centrum epidemii i dlaczego wykonując swoją pracę nie czuje strachu Paweł Reszka opowiedział Krystynie Pytlakowskiej.

Dziennikarz, który wszedł na oddział chorych na COVID-19, zdradził wstrząsającą prawdę

Dokąd dobiegła Pani Zosia?
Nie wiem. Nie chcę dzwonić z tym pytaniem do lekarza, żeby go nie narażać na represje. Ale dużo osób mnie o to pyta, po moim reportażu w Polityce.pl „Dokąd biegnie pani Zosia?”. Myślę więc, że powinienem jednak do niego zadzwonić, zadać mu to pytanie. Chociaż obawiam się, że może mieć nieprzyjemności, bo służby medyczne mają zakaz kontaktowania się z mediami.

A telefony są na podsłuchu?
Nie mam pojęcia. Ale uznałem, że lepiej dmuchać na zimne – po moim doświadczeniu dziennikarskim, kiedy to służby odgrażały się, że znajdą moich informatorów, sprawdzając, gdzie mój telefon się logował.

Mówisz o swojej książce o lekarzach pt. „Mali bogowie”?
Nie. Chodziło o śledczy tekst, w którym z kolegą nadepnęliśmy na odcisk szefowi służb. Powiedział w prywatnej rozmowie: „Tego tym dwóm łysym chu*om nie przepuszczę”. Chciał wytropić naszego informatora i w ten sposób nas załatwić.

Ale nie załatwił na szczęście. Trudno jednak być dziennikarzem śledczym.
Nie zastanawiałem się , czy łatwo, czy trudno, ale ostatnio staram się poruszać tematy społeczne, takie jak ochrona zdrowia. Tutaj też przydają się nawyki i kontakty nawiązane przy reportażach śledczych. Szczerze mówiąc szokuje mnie, jak można zakazywać lekarzowi czy pielęgniarce kontaktować się z mediami.

Bo koronawirus stał się sprawą wagi państwowej.
Tak sądzę. Moim zdaniem te przedziwne restrykcje nie mają żadnego uzasadnienia.

Pandemia przypomina stan wojny.
Ale jak wybuchnie wojna, to mamy nie pisać prawdy? Obserwuję niesamowitą panikę w obozie władzy i jestem nią wstrząśnięty, bo dotyka to osób na samej górze. Gdy pisałem „Małych bogów”, wielu rozmówców mówiło: „tylko nie chcę występować pod nazwiskiem, bo się na mnie dyrektor szpitala pogniewa. Albo obrazi się koleżanka”. A tu wypowiedzi zakazuje ministerstwo zdrowia i konsultantom wojewódzkim – czyli wysokiej klasy fachowcom, profesorom. Jakiś nonsens.

Jesteśmy oszukiwani, jeśli chodzi o liczbę zachorowań i zgonów?
Na pewno wiadomo, że robimy znacznie mniej testów, niż w innych krajach. Moja intuicja mówi mi więc, że zachorowań jest znacznie więcej, niż podaje się to oficjalnie. I śmierci też, bo zgony tłumaczy się chorobami towarzyszącymi. A przecież trudno powiedzieć, co tych ludzi zabiło: czy koronawirus, czy choćby cukrzyca.

Powiedziałeś, że nie piszesz już reportaży śledczych, a jednak zdecydowałeś się wejść na oddział szpitalny.
I zabiegałem o to, żeby mnie wpuszczono do szpitala covidowego, na intensywną terapię i na SOR. Miałem więc okazję obejrzeć cały ten szpital. Wpuszczono mnie tam nielegalnie. Wpuścił mnie lekarz, mój kolega. Chciałem zobaczyć, jak to wygląda w realu.

Ale ryzykowałeś swoim życiem. Myślałeś o tym?
Nie, bo dziennikarz powinien opisywać prawdziwe historie, które czasami są niebezpieczne. Żeby je opowiedzieć, trzeba zaryzykować. To część mojej pracy.

I nie bałeś się zakażenia?
Nie. Tak bardzo chciałem tam być i tak długo o to zabiegałem, że o tym nie myślałem. Bałem się tylko, że w ostatniej chwili odkryją mój kamuflaż, albo zabraknie dla mnie maseczki, kombinezonu i nie zostanę wpuszczony. Byłem dobrze zabezpieczony. Zresztą nie miałem czasu na strach, bo musiałem wszystko obserwować i zapamiętywać. Nie było mowy o nagrywaniu czy zapisywaniu.

Byłeś przy tym, jak ktoś umierał na COVID-19?
Nie. Ale myślę, że kilka osób, znajdujących się na granicy życia i śmierci, mogło niedługo potem znaleźć się już po drugiej stronie. Widziałem ludzi w śpiączkach farmakologicznych, w bardzo ciężkich stanach, ale trzymających się resztką sił życia. Myślałem więc o tym, żeby jak najwierniej odtworzyć samotność tych chorych. Nie zastanawiałem się też, jaki wpływ to będzie miało na mnie, jak długo będę potem to pamiętał i czy mnie to zdołuje, czy nie. Przyjechałem ze szpitala do domu, przespałem się trzy godziny i zacząłem pisać tekst, odtwarzając wszystko, co tam widziałem.

Nie przyśniło Ci się to potem?
Nie. Jeszcze nie, chociaż śniło mi się, że piszę ten reportaż.

Dziennikarz, który wszedł na oddział chorych na COVID-19, zdradził wstrząsającą prawdę

Paweł Reszka jest dziennikarzem i autorem głośnych książek „Mali bogowie” oraz „Czarni”

Powiedziałeś „samotność”. Chyba najtrudniejsza w tym wszystkim jest samotność. Pacjentów, lekarzy, pielęgniarek…
Tak, bo obsługa jest zminimalizowana niemal do zera. Na intensywnej terapii zawsze ktoś musi być, ale w skrzydle tzw. normalnym już nie. A są tam ludzie bardzo samotni, nie ma ich kto pocieszyć czy choćby potrzymać za rękę. To przeważnie starsze, niedołężne osoby, i taka pustka wokół nich. Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, to właśnie cisza i pustka. Wszyscy w maskach. Nie wiadomo co myślą, nie wiadomo, co słyszą. I muszą sobie sami z tym wszystkim radzić. Są naprawdę bardzo samotni. A po dyżurze wracają do pustych mieszkań albo do wynajmowanych pokojów, bo nie chcą narażać swoich rodzin. Nie ma więc komu opowiedzieć, co wydarzyło się w szpitalu, podzielić się tym, wyrzucić to z siebie. Trudno zresztą wymagać od rodzin rozumienia tego, co się przeżywa na oddziale.

Nie można nawet porozmawiać z sąsiadem, bo najpierw społeczeństwo szyło maseczki i śpiewało na balkonach dla lekarzy, a potem ich hejtowało. Lepiej więc było nie przyznawać się do pracy w szpitalu. Mój kolega, ratownik medyczny, nawet do sklepu bał się wejść w szpitalnych ciuchach. Najpierw się przebierał w domu i dopiero potem pokazywał się sąsiadom. Gdy pisałem „Małych bogów”, rozmawiałem z młodą lekarką, pracującą w centrum onkologicznym. Mówiła, że gdy przychodzi do domu, włącza telewizor i patrzy w monitor pustym spojrzeniem. Nie rozmawia ani z dziećmi, ani z mężem. A potem nawet przestała go włączać. Siadała na kanapie i patrzyła w ścianę. Myślami była ciągle na oddziale. Nie było w tej opowieści ani śmierci, ani umierania. To wszystko pozostawało w domyśle. Teraz jest podobnie. A może nawet jeszcze bardziej.

Bo przecież tyle tego umierania. Czy nie uważasz, że śmierć w dobie pandemii się zdewaluowała?
Może tak. A na pewno stała się czymś bardzo niechcianym – nie chcemy o niej myśleć, ani pamiętać.

Pacjenci przechodzą na tamtą stronę, w tej pustce i ciszy, i nikt ich nie potrzyma nawet za rękę…
A nawet ci, co ich otaczają, to jacyś kosmici. Nie wiadomo kim są, mówią bardzo niewyraźnie z powodu maseczek czy przyłbic. Nie uśmiechają się, nie widać ich oczu, wyrazu twarzy. To jeszcze pogłębia ten stan izolacji.

Miałeś jakoś ochotę pomóc tym ludziom, porozmawiać z nimi, uspokajać ich?
Nie, bo wiedziałem, że mam mało czasu. Na SOR-ze byłem tylko około ośmiu godzin i drugie osiem na intensywnej terapii – dwa solidne dyżury. Ale gdy jakiś pacjent mnie o coś poprosił, starałem się mu pomóc. Kiedyś na potrzeby reportażu pracowałem jako sanitariusz i tam się nauczyłem, jak pomagać. Chociaż , nawet gdyby spędzać w tym szpitalu 24 godziny na dobę, i tak wszystkim by się nie pomogło. Starałem się pracować tak długo, dopóki nie dotknie mnie znieczulica.

Gdy jednak zaczęła mnie dotykać, akurat zostałem wyrzucony z tej roboty. Moja misja się więc powiodła – bo poczułem jak to jest, kiedy masz dość. Pamiętam jednak, że mój pierwszy dyżur trwał piętnaście godzin zamiast dwunastu, bo chciałem wszystko robić sam i jak najlepiej. Dopiero potem wytłumaczono mi, żeby nie podnosić chorego, bo walnie kręgosłup. Że trzeba mieć kogoś do pomocy i że nie biega się po schodach, gdy winda nie przyjeżdża, tylko się na nią cierpliwie czeka. Inaczej przypłacę to zdrowiem.

A co teraz najbardziej Tobą wstrząsnęło?
Wydaje mi się, że jednak najbardziej ta pustka. Pamiętam przecież szpital jako taki młyn: tu ląduje helikopter, tu przywożą pijaka, tu ktoś wpada w szał, bo wziął dopalacze, tutaj u babci zatrzymuje się krążenie i trzeba ją reanimować. Ciągle akcja, akcja, akcja. A teraz jakby świat się zatrzymał. Cisza i tylko odgłos pracujących maszyn. I przerażenie pacjentów. I lekarzy, którzy nie bardzo wiedzą, jak im pomóc. Odnosiłem wrażenie, że śmierć spaceruje po korytarzach i że za chwilę te aparaciki zamiast „pip, pip”, zaczną odzywać się „piiip”, bo ten człowiek właśnie umarł.

I co z nim potem? W Ameryce zwłoki ładuje się do ciężarówek, stojących przed szpitalem.
Są specjalne pomieszczenia, gdzie zwłoki powinny leżeć. Teraz odstawia się je tam nawet z wenflonami. Ale tak daleko nie zaszedłem, bo akurat gdy byłem, nikt na szczęście nie umarł.

Nawet 103-latka w jednym ze szpitali wyzdrowiała.
No właśnie. Jest nadzieja. Nie wolno się poddawać.

Paweł, czym się zająłeś po napisaniu tego reportażu? Jak próbowałeś odreagować?
Posadziłem coś w ogrodzie i porobiłem jakieś roboty w starej szopie, którą przerabiam na domek ogrodnika. Normalnie bym się napił i poszedł spać, ale teraz nawet nie ma jak iść do knajpy. A spać nie mogłem.

Jak się to dalej potoczy Twoim zdaniem?
Przede wszystkim COVID pokazał, jakie mamy dziury w ochronie zdrowia i że nie uda się ich zatkać trocinami czy spiąć spinaczem. Na pewno trzeba coś zrobić z systemem ochrony zdrowia, który czeka na radykalną reformę. Niestety, politycy nie są na to tak bardzo gotowi. Ale myślę, że społeczeństwo teraz sobie uświadomi, jak bardzo medycy i pielęgniarki są nam potrzebni. To taka lekcja dla nas wszystkich. A wirus na pewno zostanie z nami na dłużej i będzie nas uczył pokory. Bo już nam powiedział, że to, co wydawało się normalne i oczywiste, wcale takie nie jest.

Co Ciebie najbardziej zaskoczyło w pandemii?
Że rozwija się tak szybko i zatrzymuje w biegu cały świat. Niedawno jeszcze, jadąc do pracy, słuchałem w samochodzie stacji BBC, w której od zimy gadali już o COVID-zie i Wuhan. Myślałem: „Boże, co tam się wyrabia!”. A potem błyskawicznie przeniosło się to do nas i świat stał się taki, jak z horrorów o wirusach. Na początku, gdy rozmawiałem z kolegami lekarzami, zastanawiali się, jak to jest odłączyć kogoś od respiratora, żeby podłączyć kogoś innego, co robiono we Włoszech. Jak to jest decydować o życiu i o śmierci. A teraz sami musieli tego doświadczać.

Dlaczego opowiedziałeś tę historię o szpitalu?
Bo taką mam pracę. Opowiedziałem to, co jest ważne. Po to są dziennikarze. I dostałem dużo listów, maili i SMS-ów. Wiedziałem więc, że nie pisałem w kosmos. A to dla dziennikarza jest bardzo ważne.

Źródło: viva.pl

Powiązane artykuły

Back to top button
Close