Wedle szacunków analityków już 5 grudnia Polska powinna przejść przez szczyt czwartej fali pandemii koronawirusa. Jednak droga do tego szczytu jest usłana ciałami ofiar COVID-19. Tylko w trakcie trzech ostatnich dni w Polsce pandemia pochłonęła więcej istnień niż w znacznie ludniejszych Francji i Niemczech łącznie.
Nasz model wskazuje, że szczyt czeka nas 5 grudnia. Jeśli chodzi o średnią tygodniową, to dobijemy do 25-28 tys. przypadków
– przewidywał w rozmowie z Gazeta.pl pod koniec listopada dr Franciszek Rakowski, kierownik zespołu ds. COVID-19 w Interdyscyplinarnym Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego Uniwersytetu Warszawskiego.
Jeśli wspomniany model się sprawdzi, już za kilkadziesiąt godzin powinniśmy osiągnąć szczyt czwartej fali pandemii koronawirusa. Martwić może jednak co innego, a mianowicie droga na ten szczyt. Ta jest bowiem usłana ciałami ofiar wirusa. Setkami ofiar każdego dnia. Tylko między 30 listopada a 2 grudnia każdego dnia z powodu zakażenia koronawirusem umierało w Polsce ponad 500 osób. Odpowiednio: 526, 571 i 502. Daje to aż 1599 zgony w trzy doby.
Proporcja zgonów do liczby ogólnie wykrytych zakażeń jest w Polsce niepokojąca
– ocenia w rozmowie z Gazeta.pl dr n. med. Grażyna Cholewińska.
Przykładowo w Niemczech od tygodnia codziennie jest po mniej więcej 70 tys. nowych przypadków COVID-19, ale zgonów w tym samym czasie raportuje się po 300-400. U nas mamy ponad 500 zgonów przy niespełna 30 tys. zakażeń. To ogromna liczba. Wziąwszy pod uwagę zbiorcze dane od początku epidemii, możemy powiedzieć, że zmarło już prawie 85 tys. ludzi. To olbrzymie żniwo jednej tylko choroby
– podkreśla ordynatorka w Wojewódzkim Szpitalu Zakaźnym w Warszawie i konsultantka wojewódzka w dziedzinie chorób zakaźnych dla Mazowsza.
Więcej o walce z czwartą falą pandemii przeczytaj na stronie głównej Gazeta.pl.
Francja i Niemcy w tyle
Niemcy to zresztą bardzo ciekawy przypadek. Właśnie przechodzą szczyt czwartej fali pandemii. Codziennie notują bezprecedensowo wysoką liczbę nowych przypadków COVID-19. Od tygodnia waha się ona między 43 a 76 tys. zakażeń dziennie. Tylko na przełomie miesiąca – od 30 listopada do 2 grudnia włącznie – w Niemczech zaraportowano ponad 200 tys. zachorowań na COVID-19. To niemal trzykrotnie więcej niż w tym samym czasie w Polsce. Mimo tego zgonów było tylko 1257.
Szczyt czwartej fali dotyka też Francuzów. W minionych trzech dniach liczba dziennych nowych przypadków plasowała się w okolicach 50 tys. To mniej więcej tyle, ile w szczycie wiosennej trzeciej fali, ale wciąż nieco mniej niż w szczycie fali jesienią 2020 roku. Łącznie w ostatnich trzech dniach we Francji odnotowano ponad 145 tys. zakażeń COVID-19. Zgony? 314. Tak, 314. Czarno na białym widać zatem, że w Polsce (37,79 mln mieszkańców) w trzy dni zmarło na COVID-19 więcej osób (1599) niż we Francji i Niemczech łącznie (1571). Rzecz w tym, że we Francji mieszka prawie 65,5 mln ludzi, a w Niemczech ponad 84.
W przeliczeniu na milion mieszkańców w Polsce umierało więc 42,31 osoby, podczas gdy w Niemczech 14,94, a we Francji zaledwie 4,8. Odpowiednio: niemal trzy i prawie dziewięć razy mniej niż w Polsce. Przy trzykrotnie i dwukrotnie wyższej liczbie odnotowanych nowych zakażeń to prawdziwa przepaść.
Przepaść, przed którą jeszcze w listopadzie w rozmowie z Gazeta.pl przestrzegał prezes Polskiej Akademii Nauk prof. Jerzy Duszyński.
Jeśli chcemy przeczekać czwartą falę, to ją przeczekamy, ale koszt będzie porażający. To będzie kilka, kilkanaście albo nawet kilkadziesiąt tysięcy niepotrzebnych śmierci
– przewidywał naukowiec.
Ktoś za pół roku powie: dlaczego to się stało, jak mogło do tego dojść? Zaczniemy porównywać, jak sytuacja wyglądała u naszych sąsiadów czy w innych krajach UE. Ludzie zaczną zadawać pytania, dlaczego w kraju X zmarło kilkaset osób, a u nas kilka albo kilkanaście tysięcy
– dodał nasz rozmówca.
Zabójcza czołówka UE
To porównywanie można zresztą rozpocząć już teraz, w czasie rzeczywistym. Spójrzmy na kraje Unii Europejskiej. Na okres 30 listopada – 2 grudnia. Dlaczego właśnie te dni? Po pierwsze, bo wiele krajów UE właśnie mierzy się ze szczytem czwartej fali pandemii koronawirusa. Po drugie, 29 listopada to poniedziałek, kiedy raportowane wyniki są naturalnie zaniżone po weekendzie. Z kolei w chwili pisania tego materiału nie były jeszcze dostępne wyniki za 3 grudnia dla większości państw unijnych.
Co zatem widzimy, gdy spojrzymy na dane? Przede wszystkim w oczy rzuca się to, że najbardziej śmiertelne żniwo czwarta fala pandemii zbiera w krajach Europy Środkowo-Wschodniej. Jeśli przeanalizujemy stosunek zgonów do liczby przypadków w analizowanym okresie, okaże się, że pierwsze pięć miejsc pod względem śmiertelności zajmują właśnie państwa z tego regionu.
Najbardziej dramatyczna sytuacja jest w Rumunii i Bułgarii. Umiera tam odpowiednio 6,83 i 4,86 proc. zakażonych. To porażające wskaźniki. Przekraczają poziom śmiertelności z początku pandemii, gdy o szczepionkach przeciwko COVID-19 nikt jeszcze nawet nie marzył. Nieco lepiej, choć nadal bardzo źle, jest na Łotwie i Węgrzech oraz w Polsce. Tutaj procent śmiertelności wynosi kolejno: 2,88, 2,16 i 2,12 proc. Co ciekawe, w liczbach bezwzględnych w Polsce zmarło w analizowanym okresie więcej osób niż w czterech krajach, w których wskaźnik śmiertelności jest wyższy niż u nas. Proporcja wygląda następująco: 1599 vs 1280. Na całe szczęście, u nas było też niemal dwukrotnie więcej zaraportowanych przypadków – 75 500 vs 41 398.
Wreszcie rzecz najważniejsza: wnioski. Te nierozerwalnie wiążą się z surowymi restrykcjami oraz szczepionkami przeciwko COVID-19. Przodujące w tym niechlubnym zestawieniu Rumunia i Bułgaria to kraje z najniższym wskaźnikiem pełnego, a więc dwie dawkami, wyszczepienia populacji w Unii Europejskiej. Wynosi on odpowiednio: 39,10 oraz 26,01 proc. To daleko poniżej unijnej średniej, która wynosi 61,26 proc. Jednak bycie średniakiem też nie ratuje przed kłopotami, o czym przekonały się Łotwa i Węgry, wyszczepione na 63,83 oraz 60,81 proc. Polska wypada w tym zakresie jeszcze słabiej, bo może się pochwalić jedynie wynikiem na poziomie 54,16 proc. Teraz spójrzmy na najlepiej wyszczepione trzy państwa unijne, a więc Portugalię (87,78 proc.), Maltę (83,79) i Hiszpanię (80,52). W Portugalii stosunek zgonów do liczby przypadków wynosi 0,39 proc., w Hiszpanii 0,32, a na Malcie 0 proc. Różnica jest zauważalna gołym okiem.
Nie samymi szczepionkami pandemię się zwalcza
Nie miejmy jednak złudzeń, same szczepionki nie stanowią wystarczającej ochrony.
Dlatego nadal musimy głośno i do znudzenia powtarzać o noszeniu maseczek, myciu rąk, dezynfekcji, wietrzeniu pomieszczeń, unikaniu sytuacji, w których jesteśmy narażeni na kontakt z potencjalnie chorą osobą
– przypomina w rozmowie z Gazeta.pl dr n. med. Grażyna Cholewińska, ordynatorka w Wojewódzkim Szpitalu Zakaźnym w Warszawie i konsultantka wojewódzka w dziedzinie chorób zakaźnych dla Mazowsza.
To jednak tylko podstawowe środki ochrony, które może przedsięwziąć każdy z nas. Miażdżąca większość państw UE, mimo znacznie wyższego od Polski poziomu wyszczepienia społeczeństwa, przy okazji czwartej fali bez chwili wątpliwości przywróciła pandemiczne restrykcje, których celem było ograniczenie mobilności społecznej, a co za tym idzie rozprzestrzeniania się wariantu Delta. Paszporty covidowe, obowiązkowe szczepienia przeciw COVID-19 (przynajmniej dla najbardziej narażonych grup zawodowych), rozróżnienie obostrzeń ze względu na status szczepienia, lokalne lockdowny, ograniczenia dostępności miejsc publicznych w szczycie fali pandemii. Wymieniać można by długo. Niestety polski rząd nie zdecydował się na żadne z tych rozwiązań, ze świadomością, że szczepionki chronią nas w mniejszym stopniu niż społeczeństwa „starej Unii”, które szczepiły się znacznie chętniej.
Trzeba sobie zdawać sprawę, że u nas pewne środki przymusu nie tylko że są źle odbierane, ale potrafią działać przeciwskutecznie i zniechęcać ludzi, uruchamiać postawę jeszcze bardziej negatywną, czy wręcz agresywną
– tłumaczył tę osobliwą „strategię” w połowie listopada na łamach „Pulsu Medycyny” minister zdrowia Adam Niedzielski. Po czym dodał:
Ruch antyszczepionkowy w Polsce – z przykrością to muszę powiedzieć – jest stosunkowo silny i w pewnym sensie sprofesjonalizowany. Występują tu incydenty, które mają charakter agresywny. Naszym celem nie jest teraz sprowokowanie ludzi do wyjścia na ulicę i mówię tu o zacznie szerszych grupach niż w Austrii, Francji czy Niemczech.
To jest strategia „byle do wiosny”. Tyle że wtedy będzie kolejna fala i powtórka z rozrywki
– ocenił takie podejście na początku listopada w rozmowie z Gazeta.pl jeden z członków Rady Medycznej przy premierze. Jednak przed wiosną czeka nas jeszcze sporo cierpienia tej zimy.
Źródło: gazeta.pl