Paweł Bodzianny to bez wątpienia jeden z najsympatyczniejszych i najoryginalniejszych uczestników programu „Rolnik szuka żony”. Studiował na drugim końcu świata, walczył o przetrwanie na bezludnej wyspie, spontanicznie podjął taneczne wyzwanie, a swoją farmerską pasję odkrył dość późno. Dziś pod opieką ma trzy stada krów szkockich, które pieszczotliwie nazywa „Baśkami”. W rozmowie z Pomponikiem mąż Marty i świeżo upieczony tato Adasia z uśmiechem opowiedział swoją historię.
Studiowałeś w Australii, a niedługo później… kupiłeś cztery krówki. Skąd pomysł farmerskiego życia? Miałeś coś wspólnego z rolnictwem?
Paweł Bodzianny: – Musiałbym cofnąć się jeszcze do czasów studiów w Polsce. Poszedłem na edukację techniczno-informatyczną oraz zarządzanie inżynierią produkcji i kompletnie nie wiedziałem, co chcę robić dalej. Podejrzewałem, że gdy zostanę w Polsce, pójdę na pracę na etacie – a to nie dawałoby perspektyw kupna domu, dobrego samochodu czy interesującego wyjazdu na wakacje. Wiele osób w tym czasie wyprowadzało się za granicę, zatem postanowiłem przenieść się do Danii. Nie znałem jeszcze angielskiego, więc zacząłem od roznoszenia gazet; później malowałem domy. Mówiąc krótko, robiłem wszystko, co było możliwe i dostępne. Na nasze realia – a był to 2006 rok – zarabiałem sporo. Zawsze jednak miałem marzenie, żeby podróżować – zwłaszcza kusiła mnie perspektywa zobaczenia Australii. Pieniądze, które zarabiałem, odkładałem na tę wyprawę. Tuż przed wyjazdem, jeszcze w Danii, jadąc do pracy zobaczyłem stado szkockich krów. Poprosiłem, żeby kolega zatrzymał auto przy tych dziwnych zwierzętach. Potem o nich poczytałem i już gdy leciałem do Australii w mojej głowie zaczął kiełkować pomysł, że po powrocie może kupię sobie takie cztery krówki. Co zresztą zrobiłem.
Wiedziałeś od razu, gdzie będziesz chciał rozwijać swój rolniczy biznes?
– W miejscu, skąd pochodzi moja rodzina, kiedyś prężnie działało bardzo dobrze rozwinięte rolnictwo – przed wojną uprawiano tu niemal 200 hektarów, a z czasem gospodarzy było coraz mniej i wszystko zarosło. Tereny są trudne, zmieniła się melioracja, ale potencjał do wykorzystania jest spory. W Polsce dużo osób – zwłaszcza moi znajomi – uważało, że to szalony pomysł. W końcu nie mieliśmy nic wspólnego z rolnictwem – ani moi rodzice, ani tym bardziej ja. Kluczowym momentem było wynajęcie mieszkania na studiach z kolegą z Kolumbii, którego rodzina na dużą skalę hoduje bydło.
Nauczyłeś się już wtedy od niego jakiejś teorii?
– Jeszcze w Australii spotkałem hodowców tej popularnej w Niemczech czy Danii rasy i dowiedziałem się o niej nieco więcej. A kolegę odwiedziłem w 2010 roku – mieszkałem u niego na farmie i bardzo mi się to życie spodobało. Po powrocie do Polski przekułem wcześniejszy pomysł w czyn. Na początek na próbę, ale bardzo to polubiłem i z czasem się to rozwinęło. Przez 10 lat chyba fajnie to ogarnąłem – dziś mam 3 stada i 100 krów. Na YouTubie zacząłem nagrywać filmy pokazujące, jak ta rasa wygląda w rzeczywistości, a w tym roku zostałem nawet finalistą prestiżowego konkursu Rolnik-Farmer Roku. W sumie mam już prawie 15 milionów wyświetleń swoich filmików!
Посмотреть эту публикацию в Instagram
Początki były trudne?
– Nie było łatwo – nie miałem ani odpowiednich maszyn, ani właściwie przygotowanych budynków. Na początku musiałem się wszystkiego nauczyć, często metodą prób i błędów, przez co rozwijałem się powoli. Ale krowy szkockie nie potrzebują pośpiechu – są mało wymagające, czasami wręcz „bezobsługowe”. To przyjazne zwierzęta, które można trzymać nawet jako… kosiarki do ogródka czy działki. Wystarczą wtedy tylko 2-3 sztuki; jednak ludzie hodują je głównie na mięso, bo to dobrej jakości wołowina.
Nie żal rozstawać się ze zwierzakami – tym bardziej mając świadomość, że trafią do kogoś na talerz?
– To dla mnie największy problem. Zwierzęta, które sobie luźno chodzą, to jałówki hodowlane, które będą żyły… do końca swojego życia. Ich potomstwo idzie do hodowli, najładniejsze byki do reprodukcji, a pozostałe na ubój. Trzeba mieć świadomość, że to rasa mięsna i właśnie po to się hoduje te zwierzaki. Ale u mnie mają dobre warunki, żyją bezstresowo, więc jeśli ktoś ma z tym problem, najpierw powinien zająć się hodowlami przemysłowymi.
Co jest najcięższe w pracy rolnika? Był czas, że ze zmęczenia chciałeś przenieść się do miasta?
– Ciekawe jest to, że jako dziecko zawsze chciałem uciec z wioski i nie wyobrażałem sobie na niej zostać. Mieszkałem w różnych miastach, podróżowałem 4 lata. Dopiero gdy pojeździłem po świecie, za każdym razem gdy wracałem, bardziej doceniałem to, co mam. Dziś nie wyobrażam sobie, żeby mieszkać gdzieś indziej. Bardzo lubię pracować fizycznie – jak jest pogoda, mogę robić to od rana do wieczora. Nie spodziewałem się jednak, że praca rolnika łączy się z tak ogromną ilością biurokracji i papierów. Czasami mnie to wręcz przeraża. Na początku hodowli, mając mniej niż 10 krów, dysponowałem znacznie większą ilością czasu na inne aktywności. A z czynników zniechęcających ostatnio na pewno trzeba dopisać pogodę, która utrudnia funkcjonowanie. Mamy największą od wielu lat suszę, wszystkie pastwiska mi powysychały i przy tak dużej hodowli zwyczajnie jest ciężko. Teraz od jakiegoś czasu dokarmiam krowy sianem, gdzie normalnie robię to od listopada.
Посмотреть эту публикацию в Instagram
Pozostawmy tematy rolnicze. Skąd w ogóle pomysł wzięcia udziału w „Rolnik szuka żony”?
– Miałem bardzo szczere intencje. Poszedłem po prostu, żeby poznać kobietę swojego życia. Wiedziałem, że ten program ma bardzo duże zasięgi i mi to ułatwi. Udało się! Przed programem miałem fajną dziewczynę, jednak z czasem zaczęliśmy się od siebie oddalać. Rozstaliśmy się w zgodzie, dwa lata byłem sam, a kolejne potencjalne kandydatki, które poznawałem, nie chciały odnaleźć się poza miastem. To była dla mnie niezwykle istotna kwestia.
Jak na taką telewizyjną przygodę zareagowała rodzina i znajomi?
– Powiedziałem tylko najbliższym – znajomych nie wtajemniczałem; nie wiedziałem, jak zareagują. Później zdarzyło się nawet, że ktoś myślał, że poszedłem do „Chłopaków do wzięcia”, a to przecież coś zupełnie innego (śmiech). Nie oglądałem „Rolnika”, bo rzadko włączam telewizor i nie wiedziałem za bardzo, o co w nim chodzi. Mój znajomy mechanik jest jednak fanem tego programu i przekonał mnie, żebym wziął udział. Opowiedział mi co nieco i spontanicznie – zaraz po powrocie do domu – wysłałem zgłoszenie. Dopiero później zacząłem na YouTubie oglądać stare odcinki. „Boże, do czego ja się zgłosiłem” – pomyślałem.
Były jakieś wątpliwości?
– Zaczął się casting, przyjechali do mnie na gospodarstwo. Skoro w to wszedłem, to postanowiłem dalej brnąć. Emocjonalnie byłem bardzo zestresowany, tak samo zresztą jak inni uczestnicy. Wiadomo: obecność kamer to dość mało naturalna sytuacja – Marta też cały czas była zestresowana, ale od początku coś nas ku sobie ciągnęło, a jak się życie potoczyło to chyba wiadomo. Jesteśmy małżeństwem, mieszkamy razem i mamy dziecko. Wszystko dobrze!
Ale w sieci przyznałeś, że na „prawdziwe” wesele jeszcze musicie trochę poczekać.
– Wesele będziemy mieć dopiero w przyszłym roku: 30 czerwca w Pałacu w Brunowie – w miejscu, gdzie się poznaliśmy.
Посмотреть эту публикацию в Instagram
– To najpiękniejsza rola, jaką mogłem sobie w życiu wyobrazić. Marta trochę się martwiła, czy będę dobrym ojcem, bo wcześniej nie zwracałem większej uwagi na małe dzieci. Dopiero gdy urodził się mój syn, sytuacja się całkowicie odmieniła. Każdą wolną chwilę chcę spędzać z małym – chodzimy na spacery, pomagam Marcie go myć, przewijać i karmić. To największe szczęście, jakie mnie spotkało. Gdy Adaś obudzi się w nocy, Marta się nim zajmuje. Ja bardziej jestem zaangażowany w trakcie dnia, a noce przesypiam.
Masz jakiś kontakt z ekipą z programu?
– Każdy z nas ma dużo zajęć, do których wrócił po programie. Poznaliśmy się za słabo, żeby stworzyć jakieś większe więzi. Każdego nagrywano osobno u niego na gospodarstwie, a dni spędzonych razem było niewiele – właściwie to tylko nagranie czołówki i finał. To zdecydowania za mało na przyjaźń. Ale z ekipą z „Wyspy przetrwania”, od której minęło 6 lat, co roku mamy spotkania i utrzymujemy bardzo serdeczne relacje. Spędzaliśmy ze sobą 24 godziny na dobę przez kilka tygodni i to mocno zbliżyło nas do siebie.
No właśnie – szerszej publiczności pokazałeś się już kilka lat temu w programie „Wyspa przetrwania”. Jak wpadłeś na pomysł zmierzenia się z dziką naturą?
– Doszło do tego całkowicie spontaniczne. Mój młodszy brat Robert chciał się tam zgłosić i gdy zobaczyłem, że wysyła zgłoszenie, zainteresowałem się tematem. Zafascynowała mnie idea przetrwania na bezludnej wyspie i chciałem sprawdzić, czy dam radę w grze, w której chodziło o to, że z 16 uczestników do końca dotrwa tylko jeden. W dzieciństwie moją ulubioną książką był „Robinson Kruzoe” i program był idealną opcją do przeżycia takiej wymarzonej przygody.
Rzeczywiście nie mieliście żadnego cywilizacyjnego wsparcia?
– Gdyby nie obecność kamer bylibyśmy jak rozbitkowie. Pozostawiono nas samych sobie. Mieliśmy maczetę oraz garnek, a wodę i pożywienie trzeba było zdobyć samemu. Spaliśmy na piasku, a potem zbudowaliśmy szałas z liści i gałęzi. Jedliśmy kraby, ślimaki i – póki jeszcze były – kokosy. W jednym z odcinków pojawiła się konkurencja, w której musieliśmy jeść robaki – byliśmy już tak głodni, że nikomu to zbytnio nie przeszkadzało. Mieliśmy minimalne ilości jedzenia, każdy sporo schudł – ja 8 kilogramów. To była fantastyczna przygoda uświadamiająca, że człowiek jest w stanie poradzić sobie nawet w trudnych sytuacjach.
Посмотреть эту публикацию в Instagram
A jak wspominasz udział w „Dance dance dance”? Taniec to równie ciężka praca?
– To było bardzo trudne i również stresujące. Sama konieczność nauczenia się choreografii w kilka dni i zaprezentowanie jej obok profesjonalnych tancerzy już wywołuje tremę, a do tego dochodzi obecność kamer i świadomość tylko jednego podejścia. Od rana do wieczora trzeba było skupić się na ćwiczeniach. Nie mamy z Martą do czynienia z tańcem, ale to była fajna przygoda, która jeszcze bardziej nas ze sobą zbliżyła. Byliśmy świeżo po „Rolniku” i pierwszy raz w tej niecodziennej sytuacji mieszkaliśmy razem.
Jaka muzyka rusza cię najbardziej?
– Nie jestem specjalnie wybredny. Lubię głównie klubowe granie – jak byłem młodszy jeździłem na imprezy house’owo-elektroniczne. Z młodym słuchamy za to muzyki klasycznej, a w aucie radia.
Wracając do tematów ekstremalnych, wystartowałeś w Runmageddonie. W jak dobrej formie trzeba być, żeby zgłosić się do takich zawodów?
– Da się tam wystartować nawet będąc amatorem, bo zawody toczą się na różnych dystansach. Najkrótszy to takie intro, żeby się zapoznać z formułą wydarzenia – zobaczyć trasę i przeszkody. To osiągalne nawet dla osób z kiepską kondycją. Jak komuś się spodoba, może spróbować trudniejszych wyzwań. Parę lat nie brałem udziału w Runmageddonie, ale myślę, że to wyzwanie dla każdego – nawet dzieci z rodzicami mogą sprawdzić się na specjalnej trasie.
Dziś niezwykle popularne jest MMA – zdecydowałbyś się na walkę w oktagonie?
– Raczej nie. Na studiach miałem epizod z trenowaniem kickboxingu. Po roku pojechałem na zawody i kompletnie mi się to nie spodobało. Wiem, z czym to się je, moi znajomi nadal trenują i walczą, ale nie jest mi to do niczego potrzebne.
Jak doszło do udziału w popularnym programie internetowym Pal Hajs TV – to chyba nieco inna publiczność niż ta „Rolnikowa”?
– Mogę śmiało stwierdzić, że dobrze rozwinąłem hodowlę i mam zbyt na krowy. Dobrze to wypromowałem – czy to na Instagramie, Facebooku czy YouTubie. A odcinek Pal Hajs był właśnie świetną reklamą! Jak się tylko dowiedziałem, że chcą przyjechać i pokazać krowy, zgodziłem się bez zastanowienia. Wuwunio okazał się bardzo fajnym, spokojnym gościem. Spędziliśmy bardzo miły czas.
Zwiedziłeś sporo świata. Które miejsca wspominasz najlepiej, a gdzie jeszcze chciałbyś dotrzeć?
– Najbardziej lubię podróżować po Stanach, bo są bardzo zróżnicowane – byłem tam już 4 razy. Podczas ostatniej wyprawy spędziłem tam 7 tygodni – to było kilka miesięcy po rozstaniu z poprzednią partnerką – i codziennie spałem gdzie indziej. No i piękne amerykańskie parki narodowe… Potrzebowałem podróży, która pozwoli mi oderwać się od myśli, że coś się skończyło. A w sumie byłem w 60 krajach na wszystkich zamieszkałych kontynentach. Chciałbym jeszcze pojechać na Syberię, gdzie rodzina mojego taty została zesłana po wojnie i odwiedzić miejsca, które znam tylko z rodzinnych opowieści. Ale to za parę lat, jak Adaś będzie większy. Chętnie bym wrócił też do Ameryki Południowej, gdzie zostało mi jeszcze parę krajów do odhaczenia. Dziś już nie mam takiej wielkiej potrzeby jeżdżenia – im więcej rzeczy się widzi, tym mniej zaskakuje. Po zobaczeniu Wielkiego Kanionu inna dziura w ziemi nie robi już takiego wrażenia. Potem wraca się bardziej do ludzi niż miejsc.
Źródło: pomponik.pl