Martyna Wojciechowska musiała pokonać długą i krętą drogę, by dziś powiedzieć – „Jestem wystarczająca”. ,,Czas pozwala nabrać dystansu i do siebie, i do świata. Dla mnie jednak przede wszystkim wiąże się z doświadczeniem”, mówi w rozmowie z Katarzyną Przybyszewską-Ortonowską. Podróżniczka i dziennikarka w swoim programie – Kobieta na krańcu świata, Martyna Wojciechowska spotyka się z wieloma tragicznymi historiami kobiet, którym tradycja nie pozostawia wyboru. Próba pokazania tego, z jakim cierpieniem i presją mierzą się na co dzień kobiety, stała się je życiową misją.
,,Powodów tej presji jest wiele i są różne, tak jak różne są kultury, w których żyjemy. Czy wiesz, że w wielu miejscach na świecie rodziny oczekują narodzin chłopca, a żeńskie płody są usuwane? (…) W Indiach, Pakistanie, Bangladeszu, krajach Azji, Afryki i Ameryki Łacińskiej dla wielu rodziców posiadanie córki to problem, którego należy się pozbyć. Zrealizowałam w tym roku 100. odcinek programu „Kobieta na krańcu świata” i przez 12 lat pracy zetknęłam się z wieloma tragicznymi historiami kobiet, którym tradycja nie pozostawia wyboru”, mówi w wywiadzie. Dziś to ona daje skrzydła innym kobietom, a od kogo sama czerpie siłę? Co mówi nam o swojej fundacji?
Czasem musimy zobaczyć czyjąś tragedię, by przepracować i właściwie ocenić własne traumy.
Myślę, że wybierając tematy do programów i filmów dokumentalnych, podświadomie się tym kierowałam. Sięgałam po te historie, które miały mi pomóc coś zrozumieć, zbudować też siebie jako kobietę. Moje bohaterki na wstępie życia były pozbawione praw i możliwości. Stanęły jednak do walki ze światem, choć zdarzało im się żałować, że urodziły się kobietami. Słuchałam ich opowieści, żeby potem wrócić do domu i zrozumieć, że my w Europie i w krajach rozwiniętych mamy wachlarz możliwości, z których często nie potrafimy skorzystać.
Czy Ty kiedykolwiek nie chciałaś być kobietą?
Był taki czas w moim życiu. Jako dziecko uważałam, że być chłopakiem jest fajniej. Choć pochodzę z domu, w którym nie dzieliło się świata na „różowy” i „niebieski”, byłam przekonana, że chłopcy mogą wszystko, a dziewczynki mniej. Miałam 10 lat, gdy ogłosiłam, że zostanę wyścigowym kierowcą motocyklowym i choć rodzice nie podcinali mi skrzydeł, to w szkole i na podwórku zostałam wyśmiana. „Dziewczynki nie ścigają się na motocyklach”, usłyszałam. Zabolało. Postanowiłam, że skoro nie mogę być chłopakiem, będę jak chłopak.
I byłaś?
Włosy miałam ścięte na krótko, nosiłam dżinsy, skórzaną kurtkę. Jeździłam brawurowo motocyklem. W okresie dojrzewania ubierałam się w mundur armii amerykańskiej. Uważałam, że poświęcanie czasu na strojenie się zabiera mi przestrzeń na inne, ważniejsze rzeczy.
Ale potem zaczęłaś eksperymentować z wyglądem.
Odkryłam, że zachowując psychiczne cechy mężczyzny, mogę wyglądać jak kobieta. I to mi da przewagę. Tyle że tę kobietę przerysowałam. Miałam wtedy dwadzieścia kilka lat i jak patrzę na zdjęcia z tego okresu, wydają mi się kuriozalne. Za dużo makijażu, za dużo wszystkiego. Głębokie dekolty, obcisłe stroje… W latach 90. nie było mody na naturalność. Wszystkie dziewczyny w telewizji nosiły fatalne, z dzisiejszej perspektywy, fryzury, okropne garsonki, a na twarzy tonę tapety. Jako młoda dziennikarka zajęłam się motoryzacją, która była moją wielką pasją. Trafiłam do największego żmijowiska mężczyzn, którzy zafundowali mi niezłą jazdę. Począwszy od seksistowskich żartów, dokuczania, ośmieszania i czekania na moje potknięcie. Dziś koledzy z tamtych lat mówią, że byłam zawzięta, skoro się z tego wybroniłam. Ponieważ ja już przeszłam tę drogę i przepchnęłam się łokciami, to nie chcę, żeby inne dziewczyny musiały robić to samo.
Dlaczego dziewczyna, której idolkami były Wanda Rutkiewicz, Elżbieta Dzikowska, Amelia Earhart, zdecydowała się na takie eksponowanie kobiecości?
Ależ każda z nich była kobieca! Kiedy Wanda Rutkiewicz schodziła z gór, nosiła piękne sukienki i wykorzystywała swój seksapil do załatwiania ważnych spraw w tym męskim wspinaczkowym świecie. I mi jako kobiecie też było łatwiej przebrnąć przez kordon ochroniarzy na rajdowych mistrzostwach świata czy wyścigach Formuły 1. Ludzie myśleli chyba, że zabłądziłam i przepuszczali mnie dalej. A ja wyciągałam kamerę, mikrofon i miałam najlepsze wywiady. Chciałabym umieć odpowiedzieć ci na to pytanie, ale to nie jest proste. Miałam wtedy okres poszukiwania siebie. I potrzebę udowodnienia sobie i innym, że choć jestem kobietą, to mogę spełniać marzenia, że jestem warta tyle samo co mężczyźni. Zapędziłam się w tym.
Zdobyłaś Koronę Ziemi. Zwiedziłaś prawie cały świat. Cytując tytuł jednej z Twoich książek: „przesunęłaś horyzont”. Co jest dla Ciebie następnym wyzwaniem?
Moja Fundacja UNAWEZA. Nazwa pochodzi z języka suahili, co po angielsku znaczy „You can”, po polsku „Możesz”. Pomaganie wyniosłam z domu i było to dla mnie tak oczywiste jak oddychanie. Chciałam się czuć potrzebna i zostałam dziennikarką. A potem uznałam, że ten zawód nieco mnie uwiera. Co by nie mówić, nie jest to zajęcie pierwszej potrzeby, bo nie ratuję ludzi jak lekarz czy strażak. Nagłaśniam temat i na tym moja rola się kończy. Ale realizując program „Kobieta na krańcu świata”, zrozumiałam, że jednak mogę coś realnie zrobić, odmienić czyjś los. I tak powstała UNAWEZA.
Czym dokładnie zajmuje się Fundacja?
Wszystko zaczęło się od Kabuli, dziewczynki z albinizmem w Tanzanii. Odcięto jej rękę, bo niektórzy ludzie wierzą szamanom, że z części ciał osób z bielactwem można robić magiczne eliksiry i amulety. Kabula stała się ważną osobą w moim życiu, moją adoptowaną córką. A potem zobaczyłam, jak wspaniale wykorzystuje podarowaną jej przez los i innych ludzi szansę. Wtedy już wiedziałam, że prowadzenie Fundacji to moje powołanie. UNAWEZA ma kilka dużych projektów. Wspólnie ze Stowarzyszeniem Misji Afrykańskich wybudowaliśmy w Tanzanii dom dla dzieci z albinizmem. Działamy też w Meksyku. Pamiętam, jak w ubiegłym sezonie realizowaliśmy odcinek „Kobiety na krańcu świata” na wysypisku śmieci. Poznałam tam wiele kobiet i zrozumiałam, że gdyby dać im szansę na edukację, to nie musiałyby grzebać w hałdach odpadów, ryzykując zdrowie i życie. Zaczęło się od bohaterki odcinka, której zaproponowaliśmy wsparcie. Potem była kolejna kobieta. I kolejna. A dziś otaczamy opieką całą grupę kobiet. Uczą się nowych zawodów i dostają wsparcie psychologa, bo często w ich domach obecna jest przemoc. Działamy też w Polsce, gdzie budujemy dom dla nastoletnich mam i ich dzieci. Spraw jest wiele, wyzwania się nie kończą.
Coco Chanel powiedziała kiedyś: „Być może urodziłaś się bez skrzydeł, ale najważniejsze, żebyś nie przeszkadzała im wyrosnąć”. Symbolem Twojej Fundacji są właśnie skrzydła.
W jakimś sensie skrzydła towarzyszą mi od zawsze. Kiedy na starcie Fundacji UNAWEZA ktoś zapytał mnie, czym w zasadzie się zajmujemy, odpowiedziałam bez wahania: „Dajemy kobietom skrzydła!”. I tak już zostało.
Skrzydła to też Twój pierwszy tatuaż.
Pierwszy był tatuaż na przedramieniu z napisem po angielsku: „Even the longest journey begins with the single step”, co oznacza „Nawet najdłuższa podróż zaczyna się od jednego kroku”. Kiedyś po prostu weszłam do salonu tatuażu i powiedziałam: „Poproszę taki napis, żebym nie zapominała, że zawsze trzeba iść do przodu”. Potem wytatuowałam skrzydła. Mam też różę wiatrów, która wskazuje mi właściwy kierunek, a na nadgarstku mam uwiecznione hasło „Commitment”, czyli „Zobowiązanie”. W moim przypadku: żeby żyć w zgodzie ze sobą. Na plecach mam wytatuowanego wilka. Dla mnie to symbol wolności. Wilk to wolne zwierzę, choć z drugiej strony stadne. To też symbol odpowiedzialności za watahę, przypomina mi więc, że wszyscy jesteśmy ze sobą połączeni i wzajemnie za siebie odpowiadamy. Każdy z tych motywów pojawił się w biżuterii, którą od kilku lat tworzę we współpracy z firmą W.Kruk.
Więc najpierw stwierdziłaś, że wszystko zaczyna się od pierwszego kroku. Potem chciałaś rozwinąć skrzydła, żeby fruwać. Znalazłaś kogoś, kto pozwala Ci wyznaczać kierunek. Następnie zrozumiałaś, że życie to zobowiązania i że na koniec jest się odpowiedzialnym za watahę. Dajesz skrzydła innym kobietom, a kto Tobie je daje?
Ostatnio Jane Bricker, bohaterka jednego z najnowszych odcinków programu „Kobieta na krańcu świata”. Nagrywaliśmy go zaraz po pierwszej fali pandemii. Wszyscy byliśmy rozbici po kilku tygodniach życia w zamknięciu, zastanawialiśmy się nawet, czy realizować kolejne odcinki, czy to w ogóle ma sens. I jak to zrobić? A tu pierwszy odcinek po przerwie i spotykam Amerykankę, Jane Bricker. Urodziła się bez nóg, jest jej po prostu pół. Przyszła na świat w rodzinie rumuńskich emigrantów, ale została oddana do adopcji. Dziś, mimo swojej niepełnosprawności, nie widzi w życiu żadnych ograniczeń. Żyje pełnią życia, ma przystojnego męża i jest zawodową… gimnastyczką! Brała udział w wielu zawodach sportowych z pełnosprawnymi zawodniczkami, wystąpiła też ze swoim pokazem podczas tournée Britney Spears. W obliczu obiektywnych przeciwności losu i mając milion wytłumaczeń, żeby w życiu wielu rzeczy nie zrobić, ona robi wszystko, co chce. Spotkałam Jane i pomyślałam, że ona każdym dniem swojego życia udowadnia, że niemożliwe nie istnieje.
Źródło: viva.pl