Korę pożegnał pół roku temu. Kamil Sipowicz myśli o samobójstwie, ale wie, że ona tego by nie chciała. „Kora przeszła piekło, a ja z nią”
Pół roku od śmierci ukochanej żony Kamil Sipowicz udzielił poruszającego wywiadu. Na łamach „Newsweeka” opowiedział, jak wyglądały ostatnie chwile życia Olgi Jackowskiej oraz jak dziś wygląda jego życie.
Kora odeszła 28 lipca 2018 roku w swoim domu na Roztoczu. Od śmierci artystki minęło już pół roku. Do dziś wielu nie może pogodzić się z faktem, że Kory nie ma już z nami. Jednak jest wśród nas osoba, w której życiu Olga Jackowska nadal jest obecna. Jest to Kamil Sipowicz. Mąż Kory pół roku po jej śmierci postanowił udzielić mocnego, ale przy tym szczerego wywiadu, który ukazał się na łamach „Newsweeka”. Sipowicz otwarcie mówi o dramatycznych chwilach związanych z chorobą oraz odejściem Kory. Ujawnił fakty, z których wcześniej mało kto zdawał sobie w pełni sprawę.
Kora odeszła, ale nadal jest
Na samym początku rozmowy Sipowicz przyznał, że nadal w swoim codziennym życiu czuje obecność Kory, która przejawia się w dość nietypowych sytuacjach.
Zdarza mi się, że siedzę w domu i nagle sam uruchamia się telewizor. Patrzę, a na ekranie ikona Kory, bo każde z nas miało własną do uruchamiania programów i włącza się serial „Maniac”. Wiem, że brzmi to jak historyjka z horroru klasy B o duchach, ale to wydarzyło się naprawdę – mówi.
W tym momencie z pewnością nasuwa Wam się na myśl pytanie, jaką rolę odgrywa wspomniany powyżej serial. Jak tłumaczy Sipowicz, „Maniac” to historia leku, „który pozwala podświadomie przebywać w różnych światach”.
Przesłaniem tego filmu jest to, że ludzie, którzy się bardzo kochają, spotykają się we wszystkich modułach rzeczywistości. Uznałem, że to wskazówka od Kory. Wierzę, że jeszcze się spotkamy. Inaczej nie pozostałoby nic innego jak samobój – wyznał otwarcie Sipowicz.
Samobójstwo – Kora by tego nie chciała
Ta historia skłoniła Sipowicza do wstrząsającego wyznania. Okazuje się, że od śmierci ukochanej każdego dnia myśli o samobójstwie, lecz przy życiu trzyma go jedynie fakt, iż takim czynem uraziłby Korę.
„Gdybym wiedział, że potem już nic nie ma, to bym się zabił” – mówił Wokulski. Też mam takie myśli, ale ponieważ mam też kontakt z Korą, to wiem, że nie mogę się zabić, bo sprzeniewierzyłbym się jej woli – czytamy.
Sipowicz, zapytany o to, skąd w jego głowie pojawiają się myśli samobójcze, wyznał, że wszelkie „stany lękowe okupuje potwornymi dołami”, które następnie wywołują głęboką depresję, mogącą następnie doprowadzić do samobójstwa. Chwilę później przytoczył poruszającą historię zza życia Olgi Jackowskiej, która jest dowodem na to, że Kora nie chciałaby, aby ten odszedł, ponieważ odeszła i ona. Wspomniał wówczas rozmowę z Tomaszem Stańko, który przyznał, że zdarza mu się miewać myśli samobójcze.
Byliśmy z Korą w fatalnym stanie psychicznym, oboje wiedzieliśmy, że ta chemia niczego już nie zmieni, więc nie zastawiając się długo, powiedziałem Tomkowi: „Rób, jak uważasz”, a Kora na to: „Co Ty mówisz! Żadnego samobójstwa”. Stańko umarł dzień po Korze – mówił Sipowicz.
„Kora przeszła piekło, a ja z nią”
Następnie przyszedł czas na wspomnienia związane bezpośrednio z chorobą Kory. Kamila Sipowicz wyznał, że gdy Olga zachorowała, on był już „facetem doświadczonym w obchodzeniu się z chorobą”. Na raka zmarła bowiem również jego matka.
Gniła za życia, codziennie kupowałem jej worek waty, bo miała wielką dziurę zamiast piersi. Ale tak naprawdę destrukcyjną potęgę tej choroby poznałem dopiero z Korą. Przerzut na mózg to jest koszmar, którego nie zrozumie nikt, kto nie miał z tym do czynienia. Kora przeszła piekło, a ja z nią – wyznał w rozmowie z „Newsweekiem”.
Jak dodał, Olga Jackowska w trakcie choroby przechodziła różne, dość skrajne etapy. Jednego dnia potrafiła się cieszyć, drugiego natomiast wkurzać się na nierówno ułożony dywan.
Kora była pod stałą opieką. Oboje stwierdzili, że najlepszym rozwiązaniem będzie dla niej hospicjum domowe. Na stałe zamieszkali więc na Roztoczu, gdzie Jackowska miała „wszystko, co kochała: zwierzęta, ogród, spokój, książki, dobre filmy, przyjaciół”. Mimo otoczenia, które miało stanowić dla Kory idyllę, pojawiały się momenty, w których Sipowicz nie wiedział, co zrobić by uśmierzyć jej ból, gdyż nie miał wówczas wprawy w podnoszeniu na duchu osoby cierpiącej.
Przyszedł moment, gdy zaczął się ból. Kora zaczęła strasznie krzyczeć. Nie mogłem dodzwonić się do hospicjum. Myślałem, że oszaleję – czytamy.
Sipowicz do samego końca wierzył, że Kora będzie żyła, że to on uratuje ukochaną przed śmiercią. Często słyszał od innych, że powinien pomóc Oldze w inny sposób, udać się do innego lekarza, czy skorzystać z innych metod leczenia. On jednak wie, że zrobił wszystko, co było na tamtą chwilę możliwe.
Robiłem wszystko, wszystko, co było w mojej mocy, żeby ją ratować. Wszystko. Kupiłem tir sprzętów IKEA, bo chciała robić warsztaty dla kobiet na Roztoczu.
Sipowicz przyznał, że najgorszy etap w chorobie nastąpił, gdy doszło do przerzutu do mózgu. Kora straciła świadomość tego, co robi. Zdecydowali się więc na operację, która przyniosła pozytywny rezultat, lecz tylko na kilka tygodni. Później znów z dnia na dzień stan Kory ulegał pogorszeniu. Jak czytamy, Kora w późniejszym stadium choroby działała już nieświadomie. Krzyczała na Kamila, wyrzuciła go z domu. On jednak zdawał sobie w pełni sprawę z tego, że Olga po prostu nie panuje nad swoim zachowaniem.
Miał chwile załamania, lecz nigdy swoich słabości nie okazywał przy Korze. Walczył do końca, bo miał „konkretną robotę do wykonania”.
Dom trzeba było wyłożyć podściółkami, bo zaczęła się przewracać, spadać ze schodów. Potem przestała chodzić. W końcu mówić. Potem była już nieprzytomna. Puszczałem jej muzykę. Trzymaliśmy się za ręce.
Na łamach „Newsweeka” Kamil Sipowicz otwarcie opowiedział także i o tym najgorszym momencie. O tym, jak odeszła Kora, jak została pożegnana. A było to przy ognisku w trakcie najdłuższego zaćmienia księżyca od stu lat. Ona była już nieprzytomna, jednak każdy, kto był tam obecny, próbował jeszcze z nią rozmawiać.
Zmarła o godz. 5:27 rano. (…) Najchętniej zrobiłbym wielki stos i spalił Korę po tybetańsku, ale mnie powstrzymano – wspomina Sipowicz.
Wówczas przy Korze czuwała najbliższa rodzina oraz przyjaciele. Miała wokół siebie mnóstwo ciepłych osób, którzy tego wieczoru stawili się w jej domu, by okazać wsparcie i godnie ją pożegnać. Wśród obecnych tam osób była między innymi kostiumolog Kasia Maimone. To ona odpowiedzialna była za ostatnią stylizację Kory, stylizację do trumny.
Nałożyła jej ukochane okulary, suknię. Kora wyglądała pięknie. (…) Odprowadziliśmy Korę w blasku świec, idąc w kondukcie w ciszy, prowadzeni jedynie przez tybetański chór śpiewający mantry – tłumaczył Kamil Sipowicz.
To wówczas Sipowicz pomyślał:
Czułem, że wszystko odbywa się tak, jak ona by tego chciała. Czułem, że egzamin z miłości zdałem do końca.
Niebywale poruszające było również pożegnanie Kory. Pogrzeb, który na ekranach swoich telewizorów, śledziły miliony Polaków. Olga Jackowska została spalona. Jak tłumaczył w rozmowie z „Newsweekiem” Sipowicz, część prochów została rozsypana w Nowym Jorku, w pobliżu ich domu na Roztoczu, w Warszawie, a także i na Warmii oraz w Atlantyku. Kora odeszła ponad pół roku temu. Pozostawiła po sobie twórczość, która zapisała się na kartach polskiej muzyki. Niezwykła osobowość Olgi Jackowskiej sprawiła, że pamięć o niej pozostanie na lata. Kamil Sipowicz będzie natomiast strażnikiem tej pamięci, by wokół Kory już na zawsze była wyłącznie „dobra energia”.
Źródło: plotek.pl