Wywiad Jarosława Kaczyńskiego dla PAP, w którym strofował współkoalicjantów z Porozumienia, a zwłaszcza z Solidarnej Polski dla opinii publicznej to już przebrzmiała historia. Dla adresatów upomnień prezesa żywa rana. Choć oficjalnie dyscyplinujące wypowiedzi przyjęto w koalicji z entuzjazmem, ziobryści bronią swojego prawa do niezgody. Ależ się czasy zmieniły, skoro ktoś w obozie rządowym ogóle z Kaczyńskim wchodzi w dyskusje.
Skończyły się już romantyczne czasy, kiedy Kaczyński był alfą i omegą Zjednoczonej Prawicy i zanim ktoś coś pisnął, upewniał się, co myśli w danej sprawie sam prezes. Kiedy on mówił „skaczcie”, towarzysze podróży pytali „jak wysoko?”. Dziś pytają „po co?”.
Autorytet i monopol na rację Kaczyńskiego wyraźnie są na wyczerpaniu. Nie jest on, jak w poprzednich latach, wyrocznią na prawicy, której jedno słowo wystarczyło, by zakończyć wewnętrzne dyskusje. Sygnałów malejącego posłuchu było wiele, ale najwyraźniej można je było dostrzec w sierpniowo-wrześniowych sporach koalicyjnych, kiedy pisowcy już ogłaszali koniec Zjednoczonej Prawicy, a sam Kaczyński musiał wejść do rządu, by pilnować rozbisurmanionego Ziobry. Na nic się to zresztą zdało, bo ten wraz ze swoimi totumfackimi broni nie złożył i dzielnie wywoływał kolejne awantury wewnątrz koalicji.
By te swawole zakończyć, Kaczyński był zmuszony publicznie pogrozić palcem w piątkowym wywiadzie dla PAP. To zresztą kolejna rzecz, która wskazuje na inflację autorytetu prezesa. Bo co to za porządki, żeby jego słowa w zaciszu gabinetów nie wystarczyły, by zakończyć karczemne awantury, ambicje polityków z przerośniętym ego i samozwańczych rekinów „dobrej zmiany”? Wywiad wyglądał trochę jak akt desperacji, by na parę tygodni potrzebnych do wcielenia w życie ważnych dla Mateusza Morawieckiego pomysłów. Skoro Kaczyński musi głośno i bezpośrednio przemawiać do elektoratu i wzywać jego oburzenie na świadków niecnych zamiarów koalicjantów, to dobrze naoliwiona przez kilka machina władzy musi się solidnie sypać. A najgorsze dla Kaczyńskiego jest to, że pozostają mu już tylko apele, bo realnie krnąbrnych koalicjantów ukarać nie może. To znaczy może, wyrzucając za burtę ziobrystów, ale to oznacza koniec jego władzy. A okazja by znowu rządzić, może mu się już nie powtórzyć.
Źródło: se.pl