Przez ostatnie trzy miesiące życie pani Agnieszki i jej najbliższych to balansowanie na granicy śmierci. Kobieta jest ciężko chora i wymaga natychmiastowego przeszczepu szpiku. W pewnym momencie miała tak niską odporność, że zabić ją mogły nawet… bakterie z jogurtu. W międzyczasie trafiła na oddział hematologii do Szpitala Miejskiego w Toruniu, gdzie została skierowana na chemioterapię, która miało spowolnić postęp choroby. Wszystko się skomplikowało, gdy na początku kwietnia na oddziale pojawiła się pacjentka z koronawirusem…
Poruszającą historię pani Agnieszki opisują „Wysokie Obcasy”. Od końca stycznia ona i jej najbliżsi żyją jak na bombie, która w każdej chwili może eksplodować. To wtedy wyszło na jaw, że wyniki krwi kobiety są tak złe, że zagrażają jej życiu. Okazało się, że cierpi na zespół mielodysplastyczny – nowotworową chorobę krwi zbliżoną do białaczki (i często prowadzącą do jej ostrej odmiany).
Mąż i synowie podjęli drastyczne, ale i niezbędne kroki. W domu chodzili w maseczkach, a po tym, jak polski rząd podjął decyzję o zamknięciu szkół i przedszkoli, zaczęli już funkcjonować w stuprocentowej izolacji.
Mimo iż nie wychodzili z domu, cały czas prowadzili konsultacje z różnymi specjalistami w całej Polsce. Do Olsztyna został posłany kawałek kości pani Agnieszki, a w trakcie rozmowy z jednym z najlepszych specjalistów w Polsce, który na co dzień pracuje w Warszawie, zdecydowano o jak najszybszym przeszczepie szpiku. Należało tylko znaleźć odpowiedniego dawcę.
Tymczasem pani Agnieszka została przewieziona do Szpitala Miejskiego w Toruniu na siedmiodniowe podawanie chemii, które miało spowolnić postęp choroby. Wówczas do Polski oficjalnie dotarła epidemia koronawirusa.
– W tamtym czasie szukaliśmy już dawcy szpiku. Przyjechało rodzeństwo Agnieszki, żeby sprawdzić, czy ktoś z nich może być dawcą. Test na koronawirusa szpital przeprowadził w następujący sposób: jeśli nie kaszlą i nie kichają, to niech przyjeżdżają. Wtedy też żona była świadkiem, siedząc bodajże w poradni hematologicznej, jak poprzednia ordynator oddziału chodziła i oburzona pytała personel: “Czemu nie macie masek, czemu nie jesteście oddzielone pleksi?” – przyznał mąż pani Agnieszki w rozmowie z „Wysokimi Obcasami”.
Na efekt takiej niefrasobliwości – w ocenie męża pani Agnieszki – długo nie trzeba było czekać. Do tego doszedł jeszcze brak izolatek dla chorych na oddziale hematologii.
Pacjentka z koronawirusem
1 kwietnia w toruńskim szpitalu miejskim wykryto koronawirusa u jednej z pacjentek oddziału hematologii. – Jedna z lekarek powiedziała do żony i jej współlokatorki: “Wy się nie martwcie, wy nie miałyście kontaktu z tą pacjentką”. Rozumie pani? Takie bzdury z ust lekarki, jakby w ogóle nie wiedziała, jak się ten wirus przenosi! W końcu okazało się, że test u mojej żony też wyszedł pozytywnie – żali się mąż pani Agnieszki na łamach „Wysokich Obcasów”.
Potem okazało się, że u 14 na 20 pacjentów wyszło, że mają koronawirusa. Wszystkich przewieziono do szpitala jednoimiennego w Grudziądzu.
– Kiedy Agnieszka miała wieczorem temperaturę, nie spałem w nocy. Rano bałem się do niej dzwonić, bo nie wiedziałem, czy odbierze… Ogromnym wsparciem był jednak personel w Grudziądzu, empatyczny i zaangażowany. Oni trochę łagodzili ten stres – dodaje mąż pani Agnieszki.
W końcu na ich życiowym niebie zza chmur w końcu wyszło słońce. – Drugi test dał wynik ujemny. Efekt synergii pracy, jaką w to włożyła moja żona, i cudu. Wraca zdrowa do domu i nigdzie już jej w najbliższym czasie nie wypuszczę. Zresztą okazało się, że mamy 14 dni rozszerzonej, rodzinnej kwarantanny – podsumowuje mąż pani Agnieszki w rozmowie z „Wysokimi Obcasami”.
Szpital w Toruniu, wobec licznych głosów krytycznych pojawiających się w przestrzeni medialnej, wydał oświadczenie, w którym zaprzeczył m.in. by był ogniskiem lub źródłem koronawirusa oraz że w placówce nie przestrzegano procedur bezpieczeństwa w związku z epidemią.
Źródło: fakt.pl